Norah McGettigan – Irlandzka reżyserka co i rusz realizuje projekty w Polsce. Do czasu nakręcenia pełnometrażowego „Sanctuary” były to głównie krótkometrażówki. Trudno zrozumieć, co ciągnie ją w nasze strony. Czyżby chęć stworzenia drugiej kinematograficznej „Zielonej Wyspy”? Jeśli tak, realizację tego pomysłu należałoby uznać (podobnie jak w kwestii politycznej) za porażkę.
„Sanctuary” opowiada losy Jana – chirurga plastycznego, który musi stawić czoła przeszłość i (o zgrozo) przemijaniu. Egocentrycznego i zamkniętego we własnym świecie mężczyznę trapią demony tego, co było, co niedokończone i w pewien sposób zmarnowane. Czuje się odpowiedzialny za śmierć swojej żony oraz brak głębszej więzi z córką Nadią (stroicielką fortepianów). Przez lata odsuwał się od własnej rodziny, doprowadzając do tragedii (martwe ciało małżonki znalazł pewnego pięknego dnia w ogrodzie). Sposobem na odkupienie win i otwarcie na drugiego człowieka staje się dla niego wyjazd do Irlandii, owocujący poznaniem Marie (która go fascynuje i inspiruje do snucia metafizycznych wynurzeń).
Fabuła filmu nie jest innowacyjna – podobnych historii oglądaliśmy w kinie wiele. Jednak eksplorowanie oklepanych tematów może zaowocować ich odświeżeniem, nowym ujęciem, bądź ukazaniem ich w niekonwencjonalny, ujmujący sposób (chociażby pod względem czysto technicznym). U McGettigan zabrakło każdego z tych składników.
Reżyserka niepotrzebnie wprowadza do obrazu nachalną metafizykę. Jan snuje swoje „filozoficzne” wywody w otoczeniu przyrody – budzącej się do życia, pulsującej, ale również ponoszącej swe ofiary (motyw rannego ptaszka, którym opiekuje się mężczyzna). Pełno tu zwierząt, szumu drzew, kolorów. Wydaje się, że McGettigan chciała, aby widz poczuł cyrkularność natury (z której odrodzeniem do nowego życia może powrócić także Jan) oraz jej barwy, zapachy. Niestety nachalny sentymentalizm i metafizyczny kontekst wyłącznie irytuje (a nie intryguje i inspiruje, co zapewne było zamiarem twórczyni). Jest zupełnie niepotrzebny, przytłacza oraz rujnuje spójność odbioru filmu.
Trudno również uwierzyć w prawdziwą chęć przemiany Jana (Jan Frycz), który miota się przed kamerą, walczy z samym sobą, przeżywa cierpienia niczym Werter. Jednak nic z tego nie wynika – na ekranie nie obserwujemy jego przemiany, jedynie kilka „hamletowskich” monologów z cyklu „być albo nie być”. Autentyczna nie jest również jego fascynacja Marie (Anne-Marie Duff) – między bohaterami nie ma niezbędnej chemii, namietności, realnych punktów zaczepienia (nie wiadomo co tak naprawdę ich do siebie ciągnie). To kwestia zarówno kiepskich dialogów, jak i samych aktorów (są jak kukły, wypowiadające swoje kwestie w sposób sztuczny, nazbyt teatralny). Nieustannie się dotykając i obwąchując przypominają płochliwe sarny (być może taka była koncepcja reżyserki: aby całkowicie „znaturalizować” obraz i wpasować ich do pozostałej fauny: ptaszków, lisów, nietoperzy, czy ślimaków – któż to wie).
Niewątpliwie w „Sanctuary” irytuje również angielszczyzna, zwłaszcza zderzenie akcentów: śpiewnego, poprawnego irlandzkiego ze sztucznym „Polish-English”. Wydawać by się mogło, że zaangażowanie do projektu polskich aktorów jest niepotrzebne – to na siłę wprowadzony „orientalizm”, innowacja, która odbiera obrazowi intymności, realizmu i szczerości.
Film McGettigan to nachalne przesiedlenie Mickiewicza na Zieloną Wyspę – romantyzm przyprawiający o mdłości, nieudany eksperyment. „Być albo nie być – oto jest pytanie?”. Cóż, w tym przypadku chyba jednak nie – szkoda „zachodu”.
Magdalena Bońkowska