„We are Hooverphonic and we are eclectic” – powiedział Alex Callier, podczas niedzielnego koncertu belgijskiego zespołu, który odbył się w Klubie Fabryka. I to właśnie te słowa najlepiej oddają to co wydarzyło się podczas tego występu. Jeśli ktoś liczył na typowy pokaz muzyki elektronicznej, poczuł pewnie spory zawód. Inaczej jednak było z tymi, którzy poszukiwali różnorodności, spontaniczności i luzu, z jaką formacja Hooverphonic wykonywała swoje piosenki.
Muszę przyznać, że twórczość Belgów nie była mi przed koncertem zbyt dobrze znana. Słyszałem wcześniej może kilka popularnych przebojów muzyków i jak zapewne większość, kojarzyłem ich raczej z trip-hopem i numerami z szufladki downtempo. Tym większe było moje zaskoczenie, kiedy na scenie pojawiło się aż siedem osób, a z głośników rozeszły się po całym klubie oscylujące gdzieś obok alternative rocka leniwe piosenki rodem z lat dziewięćdziesiątych. Już od samego początku ze sceny emanował spokój i pewność siebie muzyków. Oni nie odgrywali tych piosenek, oni się nimi bawili. Obok radiowych pioseneczek takich jak „Ether” z ostatniej płyty kapeli, zespół uraczył krakowską publiczność także bardziej tanecznymi pozycjami, czy emocjonalnymi balladami i wyproszoną przez fanów bluesową „Jackie Cane”. Nie zabrakło także hitów – braku portisheadowych „2Wicky” i „Mad About You” nikt by im nie wybaczył. Wszystkie te numery, nawet te o nieco cięższym brzmieniu doprawione były sporą dawką popowej chwytliwości, co w tym wypadku było ogromnym plusem. Hooverphonic nie kopiuje Massive Attack, tylko gra trip-hop na własnych, wypracowanych dobrze regułach, a przecież trip-hop to tylko jeden z wielu nurtów, które ich inspirują. Nawet gdy mocno balansowali na granicy pomiędzy ambitną muzyką a kiczem, robili to świadomie i bez żadnego ryzyka, ani razu nie stawiając jednego kroku za dużo. Docenili to zgromadzeni, którzy nie szczędzili braw. Interakcja pomiędzy artystami a publicznością zrodziła się niemal natychmiast, chociaż trzeba przyznać, że klub nie był zapełniony.
Największym atutem koncertu, była akustyka. Rzadko ma się możliwość słuchania tak dobrze nagłośnionego koncertu, gdzie proporcje instrumentów są idealnie wyważone, a wokal nie dość, że jest wyraźny, to jeszcze brzmi tak czysto. To oczywiście w dużym stopniu sprawka wokalistki. Noémi Wolfs przyciągała nie tylko słuch, ale także wzrok. Nie trzeba być sex-bombą ani skandalistką, a wystarczy talent, odrobina wdzięku i pasji, która była wypisana na twarzy kobiety i nie opuszczała jej ani na moment. A ten głos… Magia. Tego trzeba doświadczyć na żywo. Wzrok jednak nie mógł zatrzymać się tylko na Noémi, na scenie bowiem działo się dużo więcej. Konkurencję dla jedynej dziewczyny w zespole stanowili nie tylko Callier obsługujący bas i gitarzysta Raymond Geerts, ale przede wszystkich stojący z tyłu sceny chórzyści, którzy przez cały koncert stroili sobie żarty i wykonywali zabawne choreografie. Za konferansjerkę odpowiadał jednak przede wszystkim basista, opowiadając historie między innymi o swojej byłej dziewczynie z Polski, o paleniu zakazanych specyfików podczas pierwszej wizyty zespołu w naszym kraju i inspiracjach zespołu, cały czas przy tym żartując. Na sam koniec zainscenizował nawet scenę flirtu z lekko poddenerwowaną Panią, która nie znała angielskiego, z czego ubaw mieli zarówno muzycy, jak i Ci, którzy, którym język szekspirowski obcy nie był. To właśnie poczucie humoru Hooverphonic jeszcze mocniej scalało ich więź ze swoimi krakowskimi fanami, co zaowocowało aż dwoma bisami.
Cykl Chilliholic rozpoczął się bardzo udanym koncertem belgijskiej legendy. Nie sądzę, żeby po koncercie Hooverphonic ktokolwiek opuszczał Fabrykę niezadowolony, ponieważ koncert ten był idealny pod każdym względem. Zarówno muzyka, jak i stosunek wykonawców do publiczności zasługiwały na ogromne brawa i świetnie współgrały z końcem wakacji. Na takie koncerty chce się chodzić!