czyli francuskie boeuf bourguignon po krakowsku!
Odwagę w sobie, aby przygotować to danie, zbierałam przez ostatnie cztery lata. Moja przygoda z Julią Child zaczęła się, gdy mieszkałam jeszcze w Paryżu. W pobliskiej księgarni przypadkiem znalazłam płytę DVD z filmem pod tytułem„Julie i Julia” – z cudowną kreacją Meryl Streep, która rolą Juli zdobyła statuetkę Złotych Globów i BAFTA, oraz nominację do Oscara. Historia tych Pań zachwyciła mnie na tyle, że już następnego dnia po obejrzeniu filmu zamówiłam w polskiej księgarni internetowej książki: „Gotuj z Julią” oraz „Moje życie we Francji” – obydwie pozycje autorstwa Juli Child (w sferze marzeń niestety wciąż pozostaje „Mastering the Art of French Cooking”, w dwóch tomach po 750 stron każdy [sic!]).
Krótkie wprowadzenie dla tych z Was, którzy nie znają jeszcze historii Juli Child: Amerykanka, żona Paula dyplomaty, który w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia zostaje wysłany na placówkę do Paryża. W czasie gdy Paul zgłębia tajniki dyplomacji, Julia szuka dla siebie zajęcia, by wreszcie trafić pod strzechę prestiżowej szkoły kucharskiej Le Cordon Bleu, którą kończy w 1951 roku – jako pierwsza kobieta! Następnie wraz z Simone Beck i Louisette Betholle wydają „Mastering the Art of French Cooking” – książkę kucharską dla Amerykanek, zgłębiającą wszystkie tajniki kuchni francuskiej. Po powrocie do Ameryki, Julia przez 10 lat prowadziła w telewizji własny program telewizyjny oraz pisała kolejne książki kulinarne. Niesamowicie ciekawa, ciepła i pełna radości życia postać.
Ale wracając do mojego boeuf bourguignon – dzisiaj nadszedł ten dzień, a w zasadzie już wczoraj poczyniłam pewne przygotowani w postaci zakupów, aby dziś móc zabrać się za gotowanie. Zaczęłam od ponownego przeczytania przepisu, następnie obejrzałam na Youtube odcinek z programu Juli Child w całości poświęcony przygotowaniu boeuf bourguignon (https://www.youtube.com/watch?v=zA2ys8C-lNk) i tu zaczęły się schody. Bo o ile w przepisie z książki „Gotuj z Julią” występuje marchewka i słonina, tak w programie składniki te nie pojawiają się wcale. Tutaj muszę nadmienić, że w kwestii gotowania jestem osobą co najwyżej raczkującą, więc takie niespodzianki lekko wyprowadzają mnie z równowagi (tak samo, jak niewiele mówiące sformułowania typu: szczypta, garść czy moje ulubione „na oko”). Problematyczna okazała się też kwestia cebuli, bowiem w obydwu przepisach Julia do przybrania używa cebulki perłowej (to takie małe białe marynowane cebulki, których próżno by szukać w supermarkecie w formie nieprzetworzonej), którą niestety pomyliłam z szalotką (kolejne odkrycie z wczoraj: po dodaniu jej do leczo okazało się, że smakuje jak plastik). Stanęło więc na zwykłej cebuli, po którą wybrałam się do pobliskiego sklepu.
Wreszcie z małym poślizgiem bo o godzinie trzynastej, a planowałam zacząć w południe, zabrałam się za gotowanie mojego boeuf bourguignon. Na początek pokroiłam wołowinę na duże, pięciocentymetrowe kawałki, odsączyłam z nich wodę za pomocą papierowych ręczników i szybko obsmażyłam z każdej strony na patelni. Nadmienię tylko, że akurat ten rytuał zgadzał się w obydwu przepisach i zdaje się że chodziło w nim o zrumienienie (dlatego mięso musiało być suche, inaczej by się nie przyrumieniło), oraz zamknięcie mięsa (dlatego smażenie nie mogło trwać dłużej niż kilka minut, dzięki czemu wszystkie soki zostały w wołowinie). Następnie mięso przełożyłam do żaroodpornego naczynia, a na patelni podsmażyłam obraną wcześniej marchewkę, pokrojoną w dwu centymetrowe grubości plastry, oraz cebulę. Gdy się zrumieniły, dodałam je do mięsa (kolejna nieścisłość, bowiem w przepisie z książki zwykłą cebulę dodaje się do mięsa na samym początku, a w programie nie występuje ona wcale z wyjątkiem tej perłowej, którą przygotowuje się osobno i dodaje na samym końcu). Na patelnię wlałam czerwone wino by razem z nim cytuję „zeskrobać skrzepłe soki”, co w moim przypadku nie powiodło się, bowiem na mojej patelni nie zostały żadne resztki mięsa czy warzyw. No cóż, jak widać technologia w kwestii patelni poszła w górę. Wino odparowałam i przelałam do żaroodpornego naczynia. Dodałam przyprawy: liść laurowy, ziele angielskie, suszony tymianek, pieprz (zgodnie z książką, natomiast w programie Julia radzi dodać go dopiero na koniec, ponieważ może się zdarzyć, ze zrobi się on gorzki jeżeli dodamy go na początku gotowania), sól i natkę pietruszki (pisząc ten felieton uświadomiłam sobie, że zapomniałam dodać pomidory, no cóż moje boeuf bourguignon musi obejść się bez). Całość wstawiłam do piekarnika ustawionego na 160 stopni i drugą już godzinę wdycham cudowne zapachy, jakie rozchodzą się po mieszkaniu i bezlitośnie drażnią moje zmysły. Zapowiada się dobrze. Myślę, że schody pojawią się dopiero w drugiej części przepisu, mianowicie na etapie robienia sosu. W międzyczasie usmażyłam pieczarki, obowiązkowo na klarowanym maśle. Zastanawiam się też, jak bardzo termoobieg skraca czas pieczenia? Oczywiście włączyłam go odruchowo, a teraz żałuję, bo nie potrafię poprawnie skontrolować czasu. Według przepisu trzy godziny, zakładam że bez termoobiegu, wątpię żeby mieli go w latach pięćdziesiątych?
Czas na sos: mięso z warzywami wyjęłam z piekarnika, odcedziłam na durszlaku i przełożyłam ponownie do garnka. Zebrany wywar spod mięsa zagęściłam utartym wcześniej masłem z mąką, i gotowałam tak długo aż zaczął gęstnieć (to mój osobisty sukces, samej zrobić sos do mięsa od podstaw, bez posiłkowania się produktami instant czy kostką rosołową – moi dumna!). Do mięsa dodałam usmażone wcześniej pieczarki (powinnam dodać też wcześniej przygotowaną cebulkę perłową, ale jak wiadomo nie jestem w jej szczęśliwym posiadaniu). Mięso, warzywa, pieczarki polałam sosem, zagotowałam et voilà!
Mimo małej kulinarnej schizofrenii Juli Child moje niedzielne boeuf bourguignon wyszło całkiem nieźle. Więc jak powiedziałaby autorka przepisu: „bon appétit!”
życzy Karolina Chłoń