Jakie skojarzenia przyjdą Ci do głowy, gdy powiem, że „Szczygieł” Donny Tartt ma dżdżysty klimat?
Może: Londyn, podobno tam ciągle pada. Ale nie, nie jest to książka o Londynie ani o żadnym innym mieście, choć wiele miast jest w niej opisanych.
Może pomyślisz, że bohaterom ciągle pada deszcz na głowę. Jednak nie jest to też książka o deszczu… Ani o słońcu, ani o śniegu — choć wszystkie je tam znajdziemy.
To w takim razie o czym jest to opasłe na ponad osiemset stron tomiszcze, które ledwo mieści się w damskiej torebce?
Był sobie chłopiec, trochę niesforny, jak większość chłopców. Miał mamę i tatę (bo wszystkie dzieci w pewnym sensie mają rodziców). A potem miał tylko mamę, bo tato od nich odszedł, a potem nie miał nikogo, jego mama zginęła w zamachu terrorystycznym na muzeum. Jemu samemu udało się przeżyć, udało mu się uciec. Ten chłopiec nazywa się Theo Decker i tak właściwie od tamtej chwili nie jest już sam, z ruin muzeum wynosi (wykrada, precyzyjnie ten uczynek ujmując) niewielki, ale bardzo cenny obraz. I ten obraz, tytułowy „Szczygieł”, będzie mu towarzyszył przez następne kilkanaście lat. Będzie mu przypominał o tym co się kiedyś wydarzyło, wzbudzał poczucie winy, wypełniał zachwytem i nadzieją. Jego życie będzie się kręciło wokół maleńkiego ptaka, który nie może odlecieć, bo ktoś założył mu łańcuch na nóżkę…
Natrafiłam na książkę, która wywołała we mnie mnóstwo skrajnych emocji, od prostego zaciekawienia, przez radość, niepokój, zdenerwowanie, irytację (dlaczego nie możemy bohaterom książek, które czytamy, dobierać przyjaciół?), znudzenie, smutek — pełne spektrum. Ilekroć myślałam, że już jest wszystko w porządku, jakby wymierzano mi policzek: „Nie uspokajaj się, masz tu kolejny zwrot akcji”, więc czytałam dalej z wypiekami na twarzy. I w to mi graj, bo to jest to, czego oczekuję od sztuki: wzbudzania we mnie emocji.
To nawet nie jest tak, że „Szczygieł” mi się podobał. Podobać może się sukienka w sklepie, podobanie jest takie zero-jedynkowe. Tymczasem było w nim coś co mnie jednocześnie przyciągało i odpychało. Od pierwszych stron zanim jeszcze cokolwiek było wiadomo, po prostu poczułam, że mam do czynienia z czymś absolutnie fascynującym.
I nie chodzi mi o bieg wydarzeń i zwroty akcji. Sporo jest w tej książce pytań o wartości, rozważań o szeroko rozumianej miłości, poszukiwanie sensu i samego siebie: „Co zrobić, jeśli jest się akurat posiadaczem serca, któremu nie można zaufać…?”*.
Klimat klimatem, historia historią, ale urzekł mnie zwłaszcza styl i język, jakim ta książka została napisana. Nie znam oryginału, więc nie jestem w stanie porównać go z polskim tłumaczeniem, ale bez wątpienia Jerzy Kozłowski wykonał naprawdę fantastyczną pracę.
Różne detale, opisy i smaczki z dziedziny malarstwa czy renowacji mebli to już zasługa samej pisarki. Musiała ona spędzić mnóstwo czasu na zbieraniu materiałów do powieści.
Donna Tartt pisała tę książkę dziesięć lat, a gdy już ją napisała, została nagrodzona Pulitzerem i medalem Carnegie oraz nominowana do kilku innych nagród, a „Szczygieł” trafił na listę najlepszych powieści roku 2014. Pozytywnie wypowiedział się o nim Stephen King (i jego wypowiedź trafiła na skrzydełko okładki) czy Florence Welch (polecając książkę członkom klubu czytelniczego Between Two Books).
Czy to wystarczająca rekomendacja, żeby po „Szczygła” sięgnąć? Mam nadzieję, bo naprawdę warto. Przeczytałam go w dziesięć dni, ale myślałam o nim przez kolejne dwa tygodnie. Zdecydowanie wart tego by mówić o nim jak o „Największym wydarzeniu literackim tej dekady”.
* „Szczygieł”, D. Tartt, str 828.
Recenzowała Ewa Karaszkiewicz
„Szczygieł” Tartt Donna
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak