czyli Latający Cyrk Monty Pythona według Johna Cleese.
Bezgraniczne uwielbienie do Monty Python-a zaszczepił we mnie ojciec. Pamiętam jak, będąc jeszcze dzieckiem, oglądałam z nim te wszystkie abstrakcyjne skecze, tak inne od dotychczas znanych mi programów telewizyjnych. Absurd gonił absurd, a ja nie mogłam przestać się śmiać.:„A teraz coś z zupełnie innej beczki” jako obowiązkowy przerywnik między poszczególnymi skeczami takimi jak m.in. „Ministerstwo Głupich Kroków”, „Hiszpańska Inkwizycja” czy „Martwa papuga”.
Doskonale pamiętam też, jak kilka lat temu wyjechał w podróż służbową, by po dotarciu na miejsce móc spotkać się z ludźmi z różnych zakątków Europy. I jak to bywa w delegacji, po części oficjalnej obowiązkowo nastąpić musiała część nieoficjalna – kolacja w pobliskiej restauracji. Siedząc przy suto zastawionym stole, od słowa do słowa, temat zszedł na przemysł rozrywkowy. Wtedy któryś z towarzyszących im Brytyjczyków zapytał, czy przypadkiem ktoś z siedzących przy stole zna Monty Pythona no i zaczęło się! Panowie z ożywieniem zaczęli prześcigać się w opowiadaniu sobie nawzajem konkretnych skeczy, połączonych z ekspresywnym pokazywaniem ich na środku restauracji, jak chociażby słynnego Ministerstwa Głupich Kroków. Brytyjczyk był w szoku, nie spodziewał się, że akurat w tym miejscu, przy okazji tej właśnie podróży służbowej, przy tym konkretnym stole spotka się wcześniej nieznana sobie grupa ludzi i wszyscy bez wyjątku okażą się wiernymi fanami jakże bardzo na wskroś brytyjskiego programu Monty Python.
Dlatego z wielką ciekawością zabrałam się za czytanie wspomnień Johna Cleese pt. „Tak czy inaczej”, jednego z założycieli legendarnej już grupy Latającego Cyrku Monty Pythona i muszę przyznać, że nie zawiodłam się. Chociaż nie będę ukrywać, że początek był dość trudny, bowiem najpierw musiałam przebrnąć przez pierwsze cztery rozdziały w całości poświęcone dzieciństwu i okresie dojrzewania Johna Cleese, co było okazało się mało zabawnym doświadczeniem. Jednak później, z nieukrywaną radością odkryłam, że warto było pomęczyć się te sto dwie strony, ponieważ pozostałe dwanaście rozdziałów dostarczyło mi zapasu endorfin na najbliższe kilka miesięcy.
JC (przez telefon): Na lunch spotykam się z zarządem, żeby omówić zakup nowego tygrysa, o trzeciej mam spotkanie z opiekunem żyrafy, więc możemy umówić się o czwartej.
Głos (przez telefon): Aha, panie dyrektorze, opiekun gadów do pana.
JC: Niech go wniosą. (Odkłada słuchawkę. Kilku pracowników przynosi wielkiego węża z wybrzuszeniem wielkości opiekuna). Połóżcie go tutaj. (Kładą węża na stole i wychodzą).
JC: Dzień dobry, Lotterby.
TBT: Dzień dobry, panie dyrektorze. Przepraszam, panie dyrektorze.
JC: Połknął cię czwarty raz w tym tygodniu, Lotterby.
TBT: Chyba mu zasmakowałem.
JC: Zaczynam mieć tego dosyć, Lotterby.
TBT: Nie robię tego umyślnie, panie dyrektorze!
JC: Znam cię. Lubisz się obijać.
TBT: Ależ nie, panie dyrektorze! Wcale nie!
JC: Za każdym razem, gdy chcesz zrobić sobie wolne popołudnie, wpadasz do boa dusiciela i włazisz do środka.
TBT: Nie, panie dyrektorze! Chyba mnie połyka na znak przywiązania.
JC: Nie życzę sobie, żeby traktować boa dusiciela jak pomieszczenie socjalne.
TBT: Przepraszam, panie dyrektorze!
JC: Przepraszam nie wystarczy! Przecież chodzi o duże pieniądze! Każda operacja wyciągnięcia cię z brzucha boa kosztuje nas pięćdziesiąt funtów.
TBT: Nie moglibyśmy wszyć mu zamka?
JC: Nie. Zamierzam ci dać nauczkę. Tym razem nie będziemy operować. Pozwolimy działać naturze.
TBT: (wrzeszczy jak oszalały) Panie dyrektorze, przecież to będzie trwało lata! Co ja będę jadł?!
JC: Myszy z drugiej ręki.
I jak tu ich nie kochać?! Gorąco polecam: podczas pikniku na zielonej trawce, na nadbałtyckiej plaży czy nad pobliskim jeziorem i wszędzie tam, gdzie tylko znajdziecie chwilę, żeby przeczytać coś naprawdę zabawnego.
Recenzowała Karolina Chłoń
„Tak czy inaczej…” John Cleese (wydawnictwo Albatros)