Samotność jest niejednorodna; okrutna i fascynująca zarazem, rodzi piękne impresje i uporczywe fobie. Jest błogosławieństwem, bo uczy szacunku do siebie. Potrafić być jednak przekleństwem, gdy zamiast inspirować ciąży i uwiera. Pisać o samotności jest szalenie trudno, gdyż łatwo o ckliwy rezultat. Hubert Klimko-Dobrzaniecki osiągnął mistrzostwo w językowej szermierce, a co najważniejsze – uchwycił prawdziwe oblicze samotności.
Można powiedzieć, że Bruno ma wszystko – pieniądze, czas na przyjemności i nie najgorszą aparycję, co pozwala mu cieszyć się zainteresowaniem ze strony płci przeciwnej. W dodatku mieszka w Wiedniu – cudownej metropolii, która dostarcza inspiracji, jeśli tylko chce się je dostrzegać. Bruno jest totalnym mizantropem – ma awersję do swojej rodziny, sąsiadów i znajomych oraz przypadkowo spotykanych ludzi. Jego introwertyczna natura decyduje o tym, że czas spędza sam ze sobą i nie widzi potrzeby, by cokolwiek się w tej kwestii zmieniło.
Naszego bohatera poznajemy przez pryzmat 1-osobowej narracji. Osobliwe refleksje, nader szczegółowa obserwacja otaczającego świata i spotykanych ludzi przejawiająca się w rozbudowanej warstwie opisowej utworu – z tego melanżu form podawczych wyłania się obraz neurotyka, człowieka przekonanego o tym, że samotność jest jedyną formą istnienia, jaka mu odpowiada. I gdy już jesteśmy skłonni uwierzyć bohaterowi, przychodzi otrzeźwienie. Zakończenie książki przynosi nieoczekiwany zwrot w naszym myśleniu, skłania do zastanowienia się, czy aby na pewno samotność, którą Bruno wychwala pod niebiosa, jest tym, czego on dla siebie pragnie. A może to właśnie samotność, która do niego przylgnęła, jest katalizatorem dla pogłębiającej się mizantropii bohatera i pcha go w ramiona fobii i stanów neurotycznych? To do rozstrzygnięcia przez Czytelnika.
Recenzowała: Dominika Makowska
Hubert Klimko-Dobrzaniecki, „Samotność”, Wydawnictwo Noir Sur Blanc