Kulturatka zaprasza na wywiad z Panem Zbigniewem Rymarzem.
Kolor czerwony i znaki zapytania w środku tekstu oznaczają, że mimo usilnych starań i sprawdzania różnych możliwości w internecie, nie mam pewności o co chodziło p. Rymarzowi.
Pytanie: W życiu najważniejsze jest… Praca? Pasja? Relacja z innymi? Recepta na życie?
Zbigniew Rymarz: Dla mnie chyba praca, przyjaźń – bo to jest ważne. I pasja. To są takie trzy rzeczy, że ja potrafiłem czasami sprawy osobiste odstawić na boczny tor, bo praca była ważniejsza i przez sekundę tego nie żałuje. Pewne sprawy się kończą, a praca zostaje. To mi zostało przez tyle lat. Ja w końcu pracuje przez 69 lat, w przyszłym roku 70 lat pracy. I 90 lat, bo zacząłem jak miałem 20 lat.
Przyjaźń! Do tej pory mam przyjaciół z którymi mogę się nie widzieć dwa lata i każde spotkanie jest takie jak byśmy się wczoraj spotkali.
P: Co jest takiego w przyjaźni, że jest ona taka ważna? Ona nas utrzymuje przy życiu?
Z.R.: Nie, ale daje nam oparcie, my jesteśmy dla kogoś oparciem. Czego ja nienawidzę? Tak zwanej przyjaźni. Przyjaźni dla interesu. Interes się kończy nie ma przyjaźni.
P: Czy możliwa jest prawdziwa przyjaźń?
Z.R.: Jest możliwa, bo takich przyjaciół mam bardzo dużo. I tu i za granicą. Jeżeli coś się sprawdziło, to te przyjaźnie, które są prawdziwe. Jeżeli trzyletnia przerwa w nie widzeniu nie ma znaczenia w przyjaźni.
Wtrącenie: To tak jak teraz byliśmy w Londynie z programem, po koncercie przychodzi Pani
– Poznajesz mnie? – Poznaje. – odpowiadam, choć nie kojarzyłem nazwiska. Aktorka z którą ja pracowałem przy programie w Londynie. Byłem raz dwa tygodnie czy pięć.
Ja pracując z ludźmi, bez względu na to czy lubię kogoś czy nie, staram się stworzyć ciepłą atmosferę. Nienawidzę jeżeli się dołuje kogoś, bo można zrobić komuś krzywdę na całe życie. Ja wyciągnąłem trzy osoby, o których mówiono, że nie mają słuchu i nie miały wyrobionej pamięci muzycznej. Naprawdę nie wiedziałem wtedy jak im pomóc. Strzeliło mi do głowy, spróbowałem, sprawdziło się.
Dwa lata później kolejna osoba. Maciek Szary do dzisiaj jest aktorem, a jak przyszedł to jednego dźwięku nie umiał powtórzyć. Jak robiłem muzycznie coś tam w Powszechnym, koordynatorka obsady mówi – „Masz świetną obsadę – jest Mozolanka, Majchrzak, Maciek Szary”. Okazuje się, że rzeczywiście był Maciej Szary. I to są te satysfakcję.
P: A co to jest pasja?
Z.R.: To jest na przykład u mnie zbieractwo nut, książek czy programów.
P: Dlaczego pasja uskrzydla? Co w niej jest takiego magicznego?
Z.R.: Nie wiem co jest, nie umiem powiedzieć . Wiem, że ja na przykład wyszedłem (to było lata temu) kupić jesionkę. Obchodziłem kolejne sklepy i nic mi nie odpowiadało. Był sklep na Hożej, przy Kruczej, a obok tego sklepu była księgarnia. Miałem przy sobie trzy tysiące złotych, to wtedy było na przyzwoitą jesionkę. Nie było w tym sklepie nic, poszedłem do księgarni wydałem trzy tysiące, za drugie trzy tysiące odłożyłem na półce i to jest pasja.
Zresztą niestety ja mam pretensje, bo mogłem dać tylko komuś do kogo mam zaufanie, album z fotkami aktorów. Wcięło. Nie ma, choć teraz nie ma problemu z zeskanowaniem tego. Nie!
Wyprowadzili mi.
Wtrącenie: Mam takich przyjaciół… Ewa Makomaska z którą pracuje i jej mąż Wojtek.
Opowieść o książce, którą musiał wyrzucić na Rozbrat. (‘7:15) Przedwojenne wydanie Moilera.
Kiedy terminowałem pracę nad piosenką, na interpretacją piosenki u Sempolińskiego w PWST, nawet nie pamiętałem, że przez dwa lata byłem oficjalnie asystentem Sempolińskiego. Kiedyś robiąc jakieś porządki znalazłem legitymację – „rany boskie, to ja?!”. Ja tego nie pamiętałem. Dla mnie była pasja taka, że ja się mogę czegoś nauczyć, mogę asystować . Jestem w ZASPie, był tylko dział dokumentacji nie było Instytutu Teatralnego. Schodzę z drugiego piętra do działu dokumentacji, a po drodze mijam panią która idzie na góra. Znajoma twarz. Mówię do niej – Pani jest aktorką? Ona mówi – „Tak, Elżbieta Koślacz”. Mówię do niej – Elu, jak załatwisz na górze do zejdź do nas do dokumentacji, bo nic nie wiemy co się z Tobą dzieję. I okazało się, że ona wyjechała, studiowała na Sorbonie, pracę magisterską napisała o paryskim okresie Zapolskiej. I nagle mam frajdę, że udało się uratować pamięć o osobie, która nagle nam zniknęła i której nie było nic wiadomo.
P: A skąd w Panu taka pasja? Kiedy to się zaczęło? Czy to z rodziny?
Z.R.: To się zaczęło nie tak dawno, bo 82 lata temu. Miałem 7 lat jak zacząłem, jak już trochę czytałem to zacząłem ciąć gazety, zdjęcia aktorów. Gdybym nie zabrał w czasie ucieczki w 1939 roku to miałbym taki album z bloków rysunkowych, gdzie nalepiałem zdjęcia aktorów. Wtedy zacząłem nuty zbierać, skąd się wzięła moja pasja do dwudziestolecia międzywojennego. W tej chwili moje zawodowe działania dotyczą okresu od (?) do połowy lat 60 i to jest ten rodzaj muzyki który mnie interesuje. I to jest właśnie też ta pasja – jeszcze jedną piosenkę zdobyć i jeszcze jeden tekst.
P: A kiedy Pan zaczął grać? Bo miał Pan 7 lat, jak zaczął zbierać.
Z.R.: Miałem chyba 9 lat jak zacząłem lekcje muzyk, potem będę miała przerwę. Następnie w czasie okupacji zadzwonili sąsiedzi, że przyszedł do nich organista z kościoła świętego krzyża, że opowiadali o mnie, a on chciałby mnie usłyszeć. Poszedłem. Tak się zdarzyło, że jeszcze przed wojną obejrzałem film „Rapsodia”, w której głównym motywem była II Rapsodia Węgierski, Liszta. Piętro niżej mieszkał doktor Jankowski, lekarz ginekolog, on to grał. Poszedłem do niego i zapytałem – Panie doktorze, która to rapsodia? On na to – „Ty i tak tego nie zagrasz” i nie powiedział mi. Nie to nie. Poszedłem do Księgarni Gebethnera i Wolffa, na Targowej, za bazarem Różyckiego, vis a vis ulicy Kępnej.
Zaśpiewałem kawałek i dali mi „II Rapsodie”. Ćwiczyłem. Pewnego dnia grałem po południu, doktor wpada na górę i pyta się mojej Mamy – „Pani Hanko kto gra II Rapsodie?”.Ona na to, że ja. Doktor: „To nie możliwe” i zajrzał do pokoju. Grałem. Oczywiście to było dalekie od tego jak to powinno być wykonywane, ale grałem. Na tym spotkaniu z organistą zagrałem kawałek II Rapsodii, Waltza Tis…(?), bo mi się szalenie podobał, no i najłatwiejszego Chopina jakiego można zagrać, czyli Waltza A-moll. Zagrałem też parę szlagierów. On na to: „Wiesz co, Ty sobie poważną muzyką nie zawracaj głowy, bo
Ty świetnie czujesz muzykę – szlagiery”.
P: Panu się po prostu włączyła ta pasja? Nikt w Panu tego nie zaszczepiał? Sam Pan zdobywał nuty, zaczynał je grać i wbrew niedowiarkom to się zaczęło wszystko udawać? Czyli ma Pan jakąś petardę w sobie?!
Z.R.: W czasie okupacji, załatwił mi właśnie tenże pan (organista) dostanie się do konserwatorium. Zresztą musiałbym porozmawiać z Markiem Rawskim, bo on zna jego nazwisko. Zapytał się mnie czy chce się dostać do konserwatorium, więc odpowiedziałem, że no oczywiście! Odparł: „dobrze,będziemy załatwiali”. Okazało się, że nie było mowy o fortepianie.
P: A kto to był Marek Rawski?
Z.R.: Marek Rawski, piosenkarz i śpiewak.
P: I Pan go poznał…? To było poznanie jakieś przypadkowe?
Z.R.: Tak.
P: I nie myślał Pan o takiej szkole czy on zaszczepił w Panu taki pomysł?
Z.R.: Nie, nie, nie. Ja go zaraziłem piosenkami retro.
P: Pana życie było usłane cudownymi przypadkami, prawda?
Z.R.: Tak, ale życie zawsze składa się z przypadków. I okazało się, że nie ma mowy, żeby się dostać na fortepian. Ja chciałem dostać się do profesora Lefelda, ponieważ był akompaniatorem. I to jest dziwna rzecz. Mnie nigdy nie interesowało granie solo. Nigdy nie chciałem być solistą. Zawsze jak już chciałem grać, to chciałem być akompaniatorem. Dostałem się na fagot. Ćwiczenie na fagocie w domu, wyglądało tak, że ja ciągle o tej samej godzinie ćwiczyłem i sąsiedzi nagle zaczęli się zastanawiać kto w domu trzyma krowę i dlaczego ona ryczy ciągle o tej samej porze. Nikt nie wiedział o fagocie do końca. Potem musieliśmy uciekać z Warszawy. Była taka historia, że ojca raz jak aresztowali to odbiło AK, drugi raz był śledczy i taki niemiecki lekarz, doktor Hagen (?), który pluł na Polaków, bardzo źle o nich mówił, ale ich ratował. I po to pluł prawdopodobnie, aby móc pomagać. Kobietę, która ukradła parę wełnianych skarpet z transportu na wschód, skazano na karę śmierci, a on z niej zrobił wariatkę. No i kiedy już wszystkie możliwe środki, żeby ojca ratować nie sprawdzały się, ktoś powiedział, żeby mam poszła do doktora Hagena. I ten doktor powiedział jej, że jeżeli się zgodzi, że jej mąż wyjdzie w pozornym stanie agonalnym i że przez 3 lata będzie bardzo słaby, będą problemy, ale w momencie kiedy będzie mógł już swobodnie się poruszać muszą wyjechać z Warszawy, bo mogą sprawdzić. Wtedy wyjechaliśmy do Tyczyna koło Rzeszowa.
Mieliśmy jechać w kieleckie do stryjka, ale wtedy przyjaciel, jeszcze przedwojenny rodziców, z Tyczyna, powiedział do nich – „Słuchajcie, my już w majątku nie mieszkamy. Ale Lucyna z dziećmi mieszka w mieście. Jeżeli gdzieś Was będą szukać to u rodziny. Tam nie. ”. Wyjechaliśmy. Ćwiczyłem na fisharmonii u księdza. Później okazało się, że w paru domach były fortepiany, ale dowiedziałem się już dużo później. Kiedyś zachorował organista i ksiądz do mnie mówi – „Czy możesz zastąpić organistę?”. Ja na to – proszę księdza, ja na organach nie grałem jeszcze. Raz w konserwatorium, jak żeśmy się dorwali do organów, ale to nie jest granie. A poza tym nie miałem nut i tego typu repertuaru nie gram. A że grałem u niego trochę ćwiczeń i szlagiery,stwierdził, że to też jest dobra muzyka i „graj co chcesz”. Ale nie wiedziałem co ja mam grać. Grudzień – trochę kolęd, jakieś dwie pieśni maryjne, ale brakowało repertuaru. No więc przerabiałem stare szlagiery na muzykę kościelną. Te mało znane. U nas były komplety w domu i było to tak pomyślane, że zajęcia odbywały się wtedy kiedy ja byłem w domu.
Na pianinie leżały nuty piosenek niemieckich, na stole podręczniki do niemieckiego i rzeczywiście dwa razy była taka sytuacja, że Niemcy chodzili po mieszkaniach i przyszli. Myśmy mieszkali na trzecim piętrze. Sąsiedzi z pierwszego piętra zadzwonili – „Od nas wyszli Niemcy”. No to ja do pianina i śpiewamy piosenki niemieckie. Niemcy się zapytali – „Co tu jest?”. „Lekcje niemieckiego”. Zajrzał do pokoju, zobaczył podręcznik do niemieckiego i rzucił „Sehr gut, sehr gut”. Poszło.
P: Zgodnie z tytułem książki – „Małe eksperymenty ze szczęściem”, Pan cały czas eksperymentował i się prześlizgiwał tym optymistycznym myśleniem i tą muzyką. Muzyka pozwalała Panu się prześlizgiwać i eksperymentować ze szczęściem.
Z.R.: Tak! Muzyka, film. Była taka historia. Pierwszego dnia jak byłem, było bardzo mało ludzi,drugiego dnia było więcej. Po tygodniu było pełno ludzi w kościele. Organista natychmiast wyzdrowiał, a miał dwa tygodnie chorować. Bał się, że go wygryzę. I znowu zrobiło się pusto w kościele. A między innymi śmiałem się, że uzdrowił organistę szlagier Kreudera, bo na końcu grałem. To był szlagier, który miał w filmie dwie wersje – szlagierową i czardaszowatą, więc ja tą wersje czardaszowatą przerabiałem na muzykę kościelną.
P: Moja największa miłość to…? Ale wszystko przemawia za tym, że miłość to muzyka.
Z.R.: Muzyka, teatr. To jest tak,że ja przed wojną byłem zakochany, bo pierwsza moja miłość to była Pogorzelska. Jak byłem chory to były awantury w domu, że ja muszę iść do szkoły i że ja nie mogę szkoły opuszczać. Pewnego pięknego dnia, w lutym, w 1936 roku, jeszcze leże i słyszę w radio wiadomość o śmierci Pogorzelskiej. Mama wchodzi do naszego pokoju i mówi – „wstawaj, spóźnisz się do szkoły”. A ja mówię, że nie idę do szkoły. Mama: „Co, źle się czujesz?”. A ja na to – nie, umarła Pogorzelska, więc co mnie szkoła obchodzi.
P: I jak, poszedł Pan do szkoły?
Z.R.: Nie! Na 11 dni opuszczonych w ciągu roku szkolnego, 7 było z powodu śmierci Pogorzelskiej.
P: Ale co Pan robił podczas tego urlopu? Siedział i słuchał Pogorzelskiej?
Z.R.: Nie! Już nie wiem. Coś sobie czytałem, myślałem. Przychodzili koledzy, mówili mi co było w szkole i odrabiałem lekcję.
P:I mama się na to zgodziła?
Z.R.: Mama mnie znała. Wiedziała, że ja sobie i tak w szkole poradzę. Zresztą ze mną nie można było nic załatwić, że ja muszę. Pamiętam wtedy, że miałem niecałe dwanaście lat. Tak było, że przed wojną nie było przecież lodówek i kupowało się masło na śniadanie i do obiadu i czasami było tak, że czegoś zabrakło. I mama prosiła mnie czy mogę zejść na dół kupić. A ja miałem na przykład pół strony do zakończenia rozdziału i pytałem się – Mamusiu, mam pół strony do zakończenia rozdziału, mogę przeczytać czy pilne? I albo mówiła żebym doczytał, albo że wolałaby, żebym teraz poszedł to ja schodziłem i nie było problemu. Kiedyś ojciec coś mówi, a ojciec były wojskowy i mówię mu to samo, a on na to – „jak ja ci wydaje rozkaz to masz wykonać”. Jak ja wyszedłem i trzasnąłem drzwiami to w pięciopokojowym mieszkaniu wszystkie szyby zadzwoniły. Oczywiście jak wróciłem to musiałem ojca przeprosić, ale w tym czasie mam miała z nim rozmowę. Ojciec mi już wtedy nigdy w życiu nie wydał rozkazu.
P: A mama opiekowała się domem czy też pracowała?
Z.R.: Mama zajmowała się domem. Była historia taka , że mama była w komitecie rodzicielskim i wychowawca miał dla mamy jakąś wiadomość. Poprosił mnie w klasie, już w czasie lekcji do swojego stolika. Pyta – „Ty palisz papierosy?” i coś mi wkłada do kieszeni. Mnie to tak ubodło, że ja wróciłem, zabrałem swoją teczkę i na pytanie „Dokąd idziesz?”, odpowiedziałem, że do domu. Koniec. Ze mną można wszystko załatwić. Jeżeli ja podejmuję się, że coś wykonam to robię to z poczucia obowiązku, ale ja ciągle twierdzę, że ja nic nie muszę.
P: Do kogo jest Pan podobny? Do mamy czy do taty?
Z.R.: Z charakteru bardziej do mamy niż do taty.
P: Ale obowiązkowość?
Z.R.: Chyba od ojca. Zresztą myśmy nie mieli z ojcem jakiś spięć poza tym jednym.
P: A tata też kochał kulturę?
Z.R.: Średnio.
P: A mama? Chodzili Państwo gdzieś razem na jakieś koncerty? Można powiedzieć, że ona to w Panu zaszczepiła.
Z.R.: Mama tak. Do kina, ale do kina to ojciec wybierał filmy wojskowe, wojenne. Kiedyś szliśmy do kina, na poranek z siostrą, więc tata stwierdził, że nas odprowadzi. Bardzo dobrze, bo nam bilety kupi. Przychodzimy, a tam grają film ”Francja czuwa”. Tata na to: „Wiecie co to pójdziemy to zobaczyć”. Ojciec miał swoje wybrane rzeczy. Jak ojciec przeszedł w stan spoczynku ze względu na stan zdrowia i rodzice przenieśli się z Łukowa do Białegostoku to chodziliśmy tam do kina, widziałem raz rewie i skecz, który tam widziałem mając lat 6, albo 7. Tak to zapamiętałem, ze kiedy jeszcze byłem w Studio Dramatycznym, a różne miałem rzeczy po drodze, ja ten skecz odtworzyłem i żeśmy go zrobili. Ale pierwszym teatrem z prawdziwego zdarzenia to był Teatr Polski i „Gałązka rozmarynu”. To był 1938 rok.
P: Jak to jest możliwe, że Pan wszystko to pamięta w datach?
Z.R.: Pamiętam! Najśmieszniejsze, że (i tu nie pamiętam – 1937 czy1938) znałem z filmu – Malkiewicz i Wysocką, które grały w tym spektaklu Pichelskiego(?), przez myśl mi nie przeszło, że ja w tym teatrze będę miał swój jubileusz, że będę wchodził wejściem dla artystów, że połowę aktorów będę znał, tych którzy przeżyli, a z kilkoma osobami będę w przyjaźni. Cała masa rzeczy mi się spełniła. Jako dziecko marzyłem, żeby być w Budapeszcie i byłem, zresztą późno. Marzył mi się Paryż i byłem. Marzyło mi się, żeby być w Hollywood – byłem. Gdzieś jakieś te wszystkie moje marzenia z dzieciństwa po drodze realizowałem.
P: A jest jeszcze jakieś marzenie do zrealizowania?
Z.R.: Chciałbym jeszcze zobaczyć Hiszpanie, ale to jest w tej chwili nie bardzo możliwe, bo przy tym, że mam problemy z kolanami to o żadnym wyjeździe z wycieczką nie ma mowy. Bo to jest bieganie po prostu, a ja musiałbym na spokojnie.
P: Wystarczy pojechać do Barcelony i sobie usiąść w jakiejś kawiarence…
Z.R.: To znaczy to co mnie w miastach interesuje to zobaczenie czegoś w muzeum, ale przede wszystkim zobaczenie miasta. To co się zobaczy w muzeum to pamięta się jak przez mgłę, natomiast miasto zostaję w pamięci. Pamiętam jak pojechaliśmy na występ do Paryża, kiedy był zjazd polonii, ja mówię do tej swojej grupki, że musimy pojechać na plac i teatr. Oni na to – „coś Ty się tak uparł?”. W końcu się zezłościłem i że mieszkaliśmy pod Paryżem, mówię do nich – „Umówmy się gdzie się spotykamy i o której, ja jadę sam”. Łaskawie pojechali ze mną. A potem reakcja była taka, że dziękowali mi, że ich tam przyprowadziłem.
Ja byłem 16 razy w Paryżu nie znając francuskiego i rzeczywiście znam dość dobrze to miasto. Kiedy byłem zaproszony, bo przygotowywałem reżysera obecnego Edka Wojtaszka do szkoły teatralnej, on się tu nie dostał. Ojciec był ambasadorem w Paryżu i Edek pojechał do Paryża. Wiedział, że się wybieram, więc poprosił mnie – „Panie Zbyszku, jak Pan będzie niech się Pan odezwie”. Rzeczywiście byłem zaproszony na kolację, choć się chciałem wymigać, bo tego dnia miałem bilety na Rebrowa, ale Ambasador zaproponował mi, że mnie odwiezie na wpół do dziewiątej. Ja byłem zachwycony tym, że syn pana ambasadora był tak chowany, że on musiał się liczyć z każdym groszem. Nie to, że bożydarek, który może robić co chce.
Pani Ambasadorowa była z wykształcenia dentystką i pracowała w polskiej szkole jako dentystka. Było jakieś spotkanie w ambasadzie, chyba nawet wtedy akompaniowałem Grabowskiej, Jarockiej i Lisieckiemu, bo im dali szopenistkę, która nie umiała im z prymek zagrać (?). Edek wrócił z jakiś swoich zajęć, zadzwonił na dół, a tam mnie poproszono do telefonu, ale podeszła pani ambasadorowa. Prosił żebym ja przyszedł na górę pogadać, a pani ambasadorowa powiedziała, że jeżeli Edek chcę, żebym ja przyszedł to ma się ogolić, przebrać i po mnie zejść. Ja wtedy dostałem od centrum teatralnego na trzy miesiące, na wejściówki – kartę, no i wyjeżdżając dałem Edkowi. Teraz byłem na premierze w Ateneum i nie poznałem go. To są lata! I mówię do niego – chciałem panu pogratulować. On na to: czemu mi Pan mówi per pan, Pan mi mówi po imieniu. I też mam frajdę, bo byliśmy na Pere Lachaise i mu pokazałem grób Hoffmanowej. Ja byłem tam drugi czy trzeci raz, a on był parę razy i ten grób przegapił.
P: Co sprawia, że w wieku 80 lat ma się wciąż energie i entuzjazm? Opowiedzieliśmy sobie, że to jest pasja i ludzie, ale można by było połączyć to pytanie z tym, że Hendrik w tej książce żartuje sobie, że nie ma w tej książce słowa starość. Czy uważa Pan, że to jest prawda, że nie ma takiego słowa czy zjawiska?
Z.R.: Może za 10 lat będę wiedział co to jest. Starość to jest nasze nastawienie psychiczne. Jeżeli będziemy mówili „ja już jestem stary” – to będziemy starzy. Natomiast jeżeli człowiek działa, to znaczy nie przesadza się, czyli na przykład nie ubiera się jak dwudziestolatek.
P: Jeżeli Pan tylko ma ochotę to Pan może.
Z.R.: Tak, ale ja bym się pewnie źle czuł. Ja na przykład mam kontakty. Tak się zdarzyło, że prezes Łukaszewicz przysłał do mnie dwóch młodych ludzi, którzy postanowili opisać okupacyjne kawiarnie. Przyszli i rozmawialiśmy, ale zapytałem się skąd mają wiadomość z Nowego Kuriera Warszawskiego, ja mam te same wiadomości, bo mając 12,13 czy 14 lat nie mogłem chodzić sam do kawiarni. Mogłem iść do teatrzyku i oczywiście wiem bardzo dużo o teatrzykach, ale trzymam to do swoich wspomnień. Mówię – nie wiem czy będę mógł Wam jakoś pomóc. Gadaliśmy ze trzy godziny, ale padały nazwiska i występy. Padały nazwiska, występu i mówię im – Panowie wiecie chyba, że Bogna i Brodziż kelnerowali w Napoleonce.
Oni: „wiemy, ale nie możemy dojść gdzie była Napoleonka”.
Na rogu Wareckiej i Nowego Światu,chyba były trzy stopnie do wejścia. Z tej rozmowy oni powiedzieli, że im dużo pomogłem, potem byli jeszcze kilka razy. Wypisali nazwiska aktorów występujących w kawiarniach i nie wiedzieli co kto robi, kto jest kto. Imion nie mieli, więc większość rzeczy im wyprowadziłem. Okazuje się, że można pomóc. Potem był pokaz w Iluzjonie, filmu Makowskiej. Była rozmowa i coś się zgadało, że Filmoteka Polska nie ma programu z filmu „Kult ciała”. Zdziwiłem się – ja mam. Ale powiedziałem – tak jak ja dałem stare programy Smosarskiej, niemych filmów(?), a Państwo sobie wkopiowali, a w zamian miałem dostać skany przedwojennych plakatów filmowych dla działu dokumentacji, to teraz nic nie dam. Był też młody człowiek i chciał się ze mną później skontaktować, więc wziąłem od niego bilecik. I przyszło dwóch młodych ludzi, wariatów, tak jak ja byłem wariatem i jestem nadal. Oni byli z pasją niemego kina. Jeden pracuję przy renowacji przedwojennych filmów, nawet nie wiem co robi drugi. Jeden z nich, prywatnie i za swoje pieniądze, pojechał do Stanów, żeby rozmawiać z córką Nory Ney i córką Tamary Wiśniewskiej. Jak ja widzę pasjonatów to nie ma znaczenia ile oni mają lat, bo to są ludzie, którym trzeba pomóc. Jeden z nich, właśnie ten, który wyjeżdżał do Stanów ma teraz pisać książkę i mamy się wybrać, do instytutu.
Nora Ney obraziła się na Polskę, że jak po wojnie przyjechała to nie wiedzieli kim ona jest. W jej sytuacji było mnóstwo aktorów,bo Barszczewska nie grała, Irka Markiewicz zagrała w jednym czy w dwóch filmach, Andrzejewską i Grocównę pokazali jak był starszymi paniami. Nie zagrała Mankiewiczówna, nie zagrał Żabczyński. To po prostu była inna sytuacja.
Także umówiłem się i mieliśmy wybrać się do instytutu. Poprosiłem tych młodych ludzi, żeby Instytut napisał do tej córki prośbę, a ja jeszcze będę chciał zebrać z 50 podpisów fanów Nory Ney, żeby poprzeć sprawę, aby te materiały nie zostały gdzieś tam w Ameryce, gdzie nikogo nie będą obchodzić tylko, żeby były u nas. Ja poza tym normalnie się przedstawiam, jako piąta kolumna Instytutu Teatralnego.
P: Wracając do pytania o starość i czy ona istnieje – jak Pan postrzega swoich równolatków? Czy oni wszyscy są dynamiczni, pełni pasji? Czy Pan ich lubi? Czy Pan się z nich śmieje? Czy Pan nie rozumie podejścia?
Z.R.: Bardzo różnie. Ja się z nich nie śmieję. To jest dla mnie rodzaj choroby.
P: Czy większość jest już podporządkowana wiekowi, czy już tak naprawdę zachowują się jak starcy?
Z.R.: Spora część tak. Nie mają pasji, a to już jest początek końca. Nie lubię starców 60-letnich. Starość to jest to, że spoczywam na laurach i już mi się nie chcę. A to, że nie będę dzisiaj golił, bo nie wychodzę z domu, a to nie wejdę pod prysznic. Od tego się zaczyna!
P: A zna Pan dużo takich fajnych energetycznych osób jak Pan? W tym wieku? Czy jest wspólny mianownik – pasja?
Z.R.: No trochę znam. To jest na przykład sekcja Estrady w ZASP-ie. Są dwie osoby, jedna wprawdzie młodsza ode mnie, ale już też koło 80-tki. Mają pasję! Obojętnie, czy to będzie pasja pracy społecznej czy zbieractwa, zainteresowania się jakimś tematem, ale to wtedy nie jest starość. Mam koleżankę, która ma amputowaną nogę, ma cukrzycę. Ciągle pracuje i praca pozwala jej to wszystko znieść. To na tym polega, że jeżeli my nic nie robimy to kichnięcie staję się chorobą, to potknięcie się na ulicy staję się problemem.
Teraz, 9-tego było spotkanie seniorów ZASP-u i postanowiono uhonorować na tym spotkaniu Renę Rolską. Zwrócił się do mnie kolega czy zaakompaniuję piosenkę Odpowiedziałem, że jak się zgodzą moi to chętnie. I Ewa Makomaska, mimo że oni mają po dwie próby dziennie, jedną piosenkę z repertuaru Reny miała, drugiej się nauczyła.
P: Następny punkt. Cenię ludzi którzy…? Na czym polegają najtrwalsze przyjaźnie i po co nam przyjaciele?
Z.R.: Po pierwsze nie można być samym. To co już mówiłem, że przyjaźń się liczy, jeżeli działa w dwie strony i nie jest związana biznesami. To znaczy to nie przeszkadza, że jestem zaprzyjaźniony z ludźmi z którymi pracuje, tylko w momencie kiedy ta praca się urywa to nie znaczy, że to jest koniec przyjaźni,
Wtedy to się liczy.
P: A co to jest przyjaźń? To jest to rozmowa? Wspólne chwilę?
Z.R: I rozmowa, ale to jest również pomoc przy jakiś problemach. To są ludzie, którym można się zwierzyć.
P: To chyba są ludzie, którzy zaakceptują nasze wady i zalety i nawet więcej niż zaakceptują. Tak jak w miłości. To chyba są dwie połówki jabłka trochę.
Z.R.: Tak! Z tym, że w miłości trudniej bywa i jest trudniej to utrzymać. Z przyjaźnią jest łatwiej. Tylko jak mówię, nie cierpię przyjaźni związanej z biznesem, bo to może tak być, że my się przyjaźnimy, bo w danym momencie gdzieś razem pracujemy, coś robimy. Dam najbardziej typowy przykład… Kilkakrotnie występowaliśmy z koncertem dla dzieci w filharmonii, ja z kimś z wykonawców. Kiedy już wychodziłem z telewizji, Jadwiga Mackiewicz, która prowadziła te koncerty, jeszcze przez prawie dwa lata wykorzystywała tę grupę w swoich koncertach w filharmonii. To był rok 1970 jak się skończyło.
Do tej pory, czyli to jest 46 lat, imieniny, święta – ja telefonuję. Jadzia mówi – czekałam na Twój telefon, bo wiedziałam, że zadzwonisz. To było też wspólne mieszkanie, bo ja wtedy miałem problemy mieszkaniowe.
Miałem przydział we wspólnym mieszkaniu na dwa pokoje o łącznej powierzchni 26 metrów. I na to dokwaterowali do mniejszego pokoju panią, podobno z najstarszym zawodem świata, bo pan z kwaterunku miał wobec niej zobowiązania. Ja zamknąłem to mieszkanie, tułałem się po mieszkaniach przyjaciół, potem Estrada mi załatwiła mieszkanie. I bardzo elegancko, znalazł się. To było wspólne mieszkanie, w tamtym pokoju mieszkała eks-śpiewaczka operowa, Zofia Fedyczkowska, którą znałem z Poznania. Tutaj mieszkał pan prokurator, który zachował się bardzo elegancko, bo umarł, żeby mi zwolnić mieszkanie. Pani Zofia szukała kogoś, komu nie będą przeszkadzały jej lekcję i kogoś kto może oddać pokój, bo to był dom bankowy. Wtedy Wanda Polańska i Rysiu Adreński, ona miała do kwaterunku dojścia, a on do banku. Efekt był taki, że ja oddałem ten pokój w Al. Jerozolimskich bankowi i się tu wprowadziłem. I na lekcję przychodziła między innymi, znakomita śpiewaczka i uroczy człowiek, Jadwiga Dzikówna. Ja wszystkich tych jej uczniów znałem i kiedy profesorka zaczęła chorować i ja wyjeżdżałem, wracam – łańcuch przepiłowany (bo już później powiedzieli, że można się tylko na łańcuch zamykać), a pani
Zofia w szpitalu.
I tam był całe historię, kiedy najpierw pojechała na krótko do Skolimowa i wróciła, bo nie chciała tam być. Ale później, kiedy już upadła i złamała nogę, w szpitalu powiedzieli jej, że oddają ją do domu opieki społecznej. Pani Zofia powiedziała – „to ja idę do Skolimowa”. A uprzedzeni przez kolegów lekarze, stwierdzili, że nie wiedzą co to jest Skolimów – „Pani mówiła, że ma opiekę”. Pytali się jaką ma opiekę i powiedzieli, że jak ja jestem to znaczy, że ją ma, ale jak ja wyjeżdżałem na 5 dni na koncerty, czy jechałem gdzieś do jakiegoś teatru na prowincji, żeby coś muzycznie przygotować to nie ma opieki. Wspaniale się zachowali, bo to oni załatwiali przeniesienie, żeby to nie było tak, że ja chcę się jej pozbyć. Ja zawsze jak jeździłem do Skolimowa, mówiłem – Pani Profesor, robiłem wymianę kabli elektrycznych w pokoju to zrobiłem w Pani pokoju też.
Ona musiała się zgodzić, żebym ja wykupił to mieszkanie. Załatwiłem oczywiście akt, że dożywotnio ona ma ten pokój i jest nie do ruszenia. Jak jej go dałem – „Po co mi to dajesz?”. Odpowiedziałem, że nie wiadomo kto pierwszy. I na przykład z Jadzią Dzikówną ja do dzisiaj jestem w przyjaźni. Ja zresztą z większością tych ludzi… Teraz mieliśmy koncert w Poznaniu… Kiedy pierwszy raz jechałem do Stanów do Wojewódki z grupą, miałem kierownictwo muzyczne programu, ale nie jechałem jako kierownik muzyczny czy muzyk, tylko jako jeden z wykonawców. Tu gdzieś tańczyłem, tu konferansjerkę, tam gdzieś aktorski udział w obrazku.
Cała muzyka była nagrana za wyjątkiem kapeli z Poznania. I była ta kapela. I właśnie byliśmy miesiąc temu w Poznaniu i podchodzi do mnie pan, wyglądający na 45 lat,ale okazuje się, że po 50-tce. I poprosił mnie o autograf po występie. Po występie była lampka wina i wtedy żeśmy podpisywali programy. On był chyba jeden z ostatnich, bo czekał tak, żeby inni poszli. Chciał dla córki podpis. Mówi – „Panie Zbyszku to my się widzimy po 35 latach, bo byliśmy razem w Stanach”. To była taka frajda! To się liczy!
Byliśmy w Filadelfii, podchodzi do mnie Pan i mówi – „Panie Zbyszku, czy Pan mnie pamięta? Małgosia”. Moje dziecko z Piolinko (?). Ona wyjechała jakmiała9 lat, a tu już miała koło trzydziestu. To są takie chwilę dla których warto mieć dużo ciepła i życzliwości dla ludzi, bo potem nagle dochodzi do takiego spotkania. I to nie jest spotkanie kogoś obcego, tylko to jest spotkanie kogoś bliskiego.
P: Taka jest prawda. Ładna puenta.
Wtrącenie:
Z.R.: Czy przylać jeszcze?
P: Przylać?
Z.R.: To jest najlepsze jak ktoś do mnie wchodzi i jest pierwszy raz, a ja się pytam – mam przylać? Odpowiadają, że tak, że się spóźnili. A ja na to – nie! Kawę czy herbatę?
Ja mam w otoczeniu bardzo młodych osób z którymi jestem bardzo blisko. Człowiek wtedy czuje się młodziej.
P: Gdybym nie był muzykiem, byłbym…?
Z.R.: Najpierw chciałem być szoferem, jak miałem 5 lat, bo uwielbiałem zapach spalin. Potem nie było ludzkiej siły,żeby mnie na prawo jazdy namówić, mimo że w telewizji można było bardzo łatwo zdać prawo jazdy jak byłem. Powiedziałem, że mnie to nie interesuje. Kiedyś jechaliśmy gdzieś na koncert autem i coś się zepsuło. Mieli kłopot, wracaliśmy w nocy. Mieliśmy koncert w Kielcach. Henryk Pianowski i jego żona, która est siostrą Anki Seniuk, mówi – „Słuchajcie, pojedziemy do Krakowa”! Wtedy poznałem Anię, była młodą aktorką. I wtedy wracaliśmy do Warszawy, a ja mieszkałem na Bagatela. O piątej rano przywożą mnie wtedy pod dom i pytają się – „no i co, zdecydowałeś się?”. A ja na to, że tak. Zdecydowałem, żeby nie robić prawa jazdy. Mówię – wyście się męczyli, a ja spałem. Następnie na stomatologię poszedłem, bo wszyscy szli, koledzy z roku zerowego. Potem, kiedy poprosiłem kolegę z czwartego roku medycyny, który dorabiał na studia w teatrze, o nuty dwóch piosenek, zapytał mnie czy gram. Więc mówię mu, że gram. Na to on – „ a może by kolega przyszedłby do teatru, bo dyrektor chcę zlikwidować orkiestrę, bo się nie może dogadać”.
Powiedziałem mu, że jak się nadam to czemu nie. I następnego dnia on załatwił mi rozmowę z dyrektorem, parę minut i wyszedłem z kontraktem sezonowym.
P: Czyli szofer, stomatolog i potem jednak muzyk?
Z.R.: Najpierw stomatologia, potem filologia polska, której nie skończyłem, bo dostałem przydział do szkoły w Słupsku, ale powiedziałem, że nie będę tam. Albo mi zmienią przydział na pracę redakcyjną w radio, w dzienniku jakimś, albo kierownictwo literackie, żadnego innego nie przyjmę. Powiedzieli, że muszę. A ja na to, że nic nie muszę, najwyżej nie zrobię absolutorium. Wtedy filologia trwała 4 lata. Oni do mnie: „jak to, to Pan zrezygnuję?”. I kiedy po raz piąty mnie wezwali, szedłem, pytam – zmienili Państwo decyzję? Oni: „nie”. A ja na to – to proszę mi nie zawracać głowy! Wyszedłem, trzasnąłem drzwiami i skończyła się filologia polska.
P: I co potem?
Z.R.: I nic. A ponieważ już pracowałem jako muzyk i miałem weryfikację, bo ze względu na stomatologie musiałem przerwać konserwatorium. Ja mam wszystko niedokończone. Jeszcze po drodze byłem w Studio Dramatycznym w Poznaniu.
P: Czyli uczył się Pan aktorstwa?
Z.R.: Krótko. Parę miesięcy. Zagrałem Albina w Studio na zajęciach i Grabca. Bardzo mi się mój głos nie podobał. Zrezygnowałem, ale chodziłem na zajęcia teoretyczne, bo to mnie interesowało. W zasadzie mam wszystko niedokończone.
P: Tylko ta muzyka skończona.
Z.R.: Też tak nie bardzo. Jak ja wróciłem do Warszawy miałem, miałem szanse powrotu to się okazało, że 10 lat jestem bez fortepianu. Jeszcze początkowo po przyjeździe grałem poważną muzykę, potem powiedziałem koniec, nie będę. Tak jak w każdej dziedzinie, uważam, że obowiązuję uczciwość i pamiętam, że miałem koncert, gdzie grał między innymi grał znakomity skrzypek, Palulys. Mamy próbę u mnie, a piętro niżej mieszkała pani Maria Zbijewska, pianistka z filharmonii. Ja wiedziałem, że oni się znają.
P: Ale Pan wszędzie ma jakieś sąsiedztwa artystyczne.
Z.R.: Ja przyznam się, że śpiewaków czuję, ale nie jestem wstanie grać opery, bo ja bym grał ją zupełnie inaczej. To jest tak jak z operetką. A instrumentalistów nie czuje. I mówię – Panie Henryku, mam propozycję. Piętro niżej mieszka pani Zbijewska. On na to – „Wiem, bo pracujemy razem.” Proponuje, żeby pani Maria przejęła ten koncert. „No dobrze,ale Pan nie zarobi.” Ja na to – ale czy to jest ważne?. Ja nie będę się wstydził tego co robię, Pan będzie miał komfort grania. On: „No wie Pan, ja się z czymś takim pierwszy raz spotykam.” Były dwie osoby, którym ja mogłem arie operowe zagrać – Agnieszka Kossakowska i Marian Woźniczko, a poza tym nie.
Natomiast dwa lata temu, przyjechał baryton z opery łódzkiej i mówi – „Wznawiamy Halkę ja bym chciał z Tobą to przegadać”. Śpiewał partię Janusza. No i tam rzeczywiście kataryna, ten tekst się powtarza. No dobrze. Trzy razy, z tego słowa można przestawić akcent na inne. I żeśmy tak dobrali słowa pasujące do tego o co chodzi, żeśmy trochę ten tekst zmienili. On później pojechał do swojej profesorki i ona mówi – „Jak wznawiacie to zaśpiewaj arie swoją”. I stwierdziła, że zupełnie inaczej to robi i jest to interesujące. A zaczęło się od tego, że w Ciechocinku, jeszcze siostra żyła, przyjechałem i pierwszego dnia jak byłem to zaczynał się festiwal operowo-operetkowy prowadzony przez Kazia Kowalskiego. Poszedłem wieczorem na Krakowiaków i Górali.
Następnego dnia przychodzę do kasy i zobaczyłem Andrzeja Niemierowicza . I myślę sobie, czy to jest znakomity aktor, który jest świetnym śpiewakiem czy świetny śpiewak, który jest znakomitym aktorem. Jakaś pani przy kasie rozmawia z kasjerką, a jak ja podszedłem to się odsunęła. Mówię –
Chciałem prosić o bilety na wszystkie imprezy. Okazało się, że są tylko na polski dzień. Więc powiedziałem – poproszę, ale ja błagam Panią, jestem z branży człowiekiem, wczoraj byłem na „Strasznym dworze” i zobaczyłem pana Niemierowicza. I tak truje i truje i powiedziałem,że ja muszę go we wszystkim zobaczyć. Na co ta pani -”Jak mi miło, że Pan tak dobrze mówi o moim mężu”.
Przedstawiłem się jej i powiedziałem, że mam do niej prośbę – chciałbym poznać pana Andrzeja. Powiedziała – „zobaczę czy uda mi się go wyciągnąć z próby”.
Wyciągnęła, ja się przedstawiłem i powiedziałem – Panie Andrzeju, pozwoli Pan, że ja małżonkę porwę do kawiarni a Pan do nas doszlusuje. I kiedyś, w związku z tym, że duet śpiewał arie operetkową…Tekst był taki – „czas cudowny czas, czy pamiętasz”… I pytam się – Panie Andrzeju, a dlaczego oni to tak śpiewają? Przecież powinno być – „był taki czas, cudowny czas, czy pamiętasz”. I w związku z polskim dniem, pytam się go co on śpiewa. On jedną z rzeczy zaśpiewał. Ja do niego mówię:
Panie Andrzeju, a czy nie byłoby lepiej, gdyby tak tutaj miał Pan akcent na tym słowie… A on się tak popatrzył. Potem wieczorem wszystko śpiewał. Zmienił. Fotograficzna pamięć. Myśmy się zaprzyjaźnili. To jest artysta, który wie co robi. Z jakąś pasją. Właściwie ta przyjaźń trwa do dzisiaj. Rzadko się widujemy, ale jak się zdzwonimy to jest półtora godzinna rozmowa.
P: Mój idealny dzień… Jak wygląda?
Z.R.: Teraz coraz rzadziej coś robię. Mam dwie swoje specjalności – bitki i chłodnik, no i może jeszcze zupę malinową. Jak będą maliny to zapraszam. Są różne idealne dni. Czasami jest to jakiś ciekawy występ na który idę, czasami to jest wyjazd na który się czeka, czasami jest to wyjście do antykwariatu i znalezienie czegoś. Właściwie trudno powiedzieć co jest idealnym dniem. Za każdym razem ten idealny dzień inaczej wygląda. Jeżeli umiemy się cieszyć małą rzeczą to już jest świetnie.
P: … to mamy więcej idealnych dni.
Z.R.: Tak! Dlatego, że dla mnie jest sympatycznie jak w tej chwili – nasza rozmowa. Autentycznie, bez komplementów. To są też na przykład próby. Mogę różne rzeczy mówić, bo oni wiedzą, że to jest przekomarzanie, a nie pretensja. Jak ustaliliśmy tonacje z koleżanką, przetransponowałem piosenkę, są dwie kolejne próby i widzę, że się męczy. Mówię – Ewa, trzeba jeszcze o ton obniżyć. Ona – „No, ale będziesz znowu pisał?”. No będę pisał. Dla mnie zmarnowany dzień, to jest dzień bez sprzedania kitu, to znaczy bez jakiegoś żartu.
Wtrącenia – przykłady żartów – o obszczekaniu, wyrzucaniu rzeczy, których nie chcą w instytucie
teatralnym. (ok.’1:12:50)
My się przekomarzamy. Tam jest młodzież. Jak ja wchodzę do Instytutu Teatralnego to by się witamy jak bliska rodzina. Ja sobie to cenie. Ja zawsze twierdzę, że lepsi są dobrzy przyjaciele niż byle jaka rodzina. Naraził mi się siostrzeniec. Nie znam go, powiedziałem co o nim myślę, ale poważnie się naraził. Natomiast ja nie wymagam. Ani siostrzenica, ani wnuk, ani wnuczki nie są w Warszawie, nie mogę wymagać, żeby oni rzucili swoje sprawy i siedzieli i mnie pilnowali. Ja z wnukiem, siostrzenicą i wnuczkami jestem w znakomitej komitywie. Zawsze pamiętam jak wnuczki były małe… Mówię – nie lubię Ciebie. One: Oj przestań bujać. Jak je przytulałem, pytałem się – co mnie tak ściskasz? One – ”ja Ciebie? To ty mnie!”.To pozostało, że rzeczywiście jesteśmy sobie bliscy. Ja nie czekam na to, że rodzina mi będzie pomagać, bo oni są w gorszej sytuacji niż ja.
Bardzo często jest tak, że ludzie oczekują, że jak się zestarzeją to oni powinni się kręcić koło mnie. Nie! Ja mam przyjaciół, którzy są na miejscu. Rozmawiałem z siostrzenicą, mówię – Ewa, nikt nie żyje wiecznie, czy jak zamknę oczy Ty się zajmiesz wszystkimi sprawami czy mam obarczyć nimi Ewę i Wojtka Makomaskich? Ona mówi – „Wiesz no ja nie wiem czy mi się uda w dwa tygodnie przyjechać”.
Ona jeszcze pracuję do emerytury w Toruniu, poza tym powiedziała, że nie bardzo będzie wiedziała co gdzie załatwiać. Powiedziałem jej, że ja tylko muszę wiedzieć co ich interesuje. Zapowiedziałem, że pierwsze osoby, które wkraczają do działu dokumentacji zabierają co im potrzebne, ale ja o tym nie myślę na zasadzie, że ja się już wybieram na tamten świat.
P: Nie, tylko to wszystko musi być uporządkowane.
Z.R.: Nie można tak działać, ze potem… Ja już część zdjęć skanuje i daję do działu dokumentacji. Byłem w muzeum Pragi. Miałem zdjęcia okupacyjne z Pragi i między innymi zdjęcie u na balkonie, gdzie jest taki pas płytek cementowych we wzory.
P: Mówił mi to Pan, że ktoś to chciał odbudować, a tego nie mieli. To piękna sytuacja.
Z.R.: Nie mieli tego. I taka radość, że to się znalazło. Wszystkie zdjęcia dałem do zeskanowania, a potem im dałem. Przecież to tak potem wygląda, że człowiek zamyka oczy i rodzina nie ma co z tym zrobić i idzie to na śmietnik.
P: No niestety im się śpieszy i nie mają serca i czasu.
Z.R.: Tak. Byłem na wystawie w Muzeum Pragi. Miałem zaproszenie, ale nie mogłem być. Miałem w niedzielę dwie godziny wolne, więc pojechałem. Mówię do tych pracowników, że jedno zdjęcie jest niepodpisane. Oni: To koleżanka z kolegą, ona jest wielka szyt władza(?). Programy kina „Lotos” i praskiej „Pragi”, zeskanowali sobie. A mogłem tego typu rzeczy w ogóle dać do Instytutu.
P: Ale pewnie nie wszystko ich tak interesuje.
Z.R.: Ale prawdopodobnie, były któreś programy Mirażu (to był teatrzyk rewirowy), który mieścił się na ulicy Floriańskiej, w domu parafialnym. W środku były dość obskurne drzwi wejściowe, dwa okna, pod oknami gabloty z fotosami. Tu jeden zakład pogrzebowy, tu drugi, a tutaj w środku teatr rewiowy.
P: Nigdy nie zapomnę…
Z.R.: Przy tylu latach to tych wspomnień najważniejszych jest tyle. To jest 1939 rok, ucieczka z Warszawy. 6 września. Nie wiem dlaczego było to tak załatwione, że kufry z odzieżą i rzeczami, poszły do Ministerstwa Sprawiedliwości. Myśmy mieli do nich dołączyć w Łukowie. Ja się w Łukowie urodziłem, ojciec był wtedy w wojsku w Łukowie. Przyjechaliśmy i okazało się, że umówieni byliśmy na plebanii. Ale na tej plebanii było spotkanie generałów lotnictwa Polski, Francji i Anglii, więc nie było mowy, żeby tam iść. Kierowca pojechał autem na plebanie,żeby tam czekać. Rodzice załatwili ze znajomym, który miał kamienice dwupiętrową od frontu i długie podwórze, a w jego głębi drewniany dom w którym mieszkał. I rodzice, ponieważ w nocy było kilka alarmów, nas położyli żebyśmy się przespali a sami wyszli do miasta patrzeć czy ten transport Ministerstwa Sprawiedliwości nie nadjechał. Alarm. Rodzice biegną do domu, a w bramie spotykają znajomego. On: „Gdzie Wy lecicie? Chodźcie do schronu!”. Oni na to, że nie mogą, bo dzieci. Rodzice wpadają do mieszkania, a my już ubrani i gotowi. Bomba gdzieś obok uderzyła. Wychodzimy na podwórze, a bomba uderzyła w ten dom. My się cofamy, a za nami druga bomba i wali się kuchnia. Przez okno wychodzimy,a vis a vis było kino i drzwi otwarte na przestrzał od wybuchów.
Za kinem były kartofliska. Przez miasto by nas nie puścili do plebanii. Tymi kartofliskami leciał samolot. Ojciec mówi: „Padajcie i nie ruszajcie się.” Poleciała seria z karabin, ale nikogo nie trafiła. Żydzi… Był rów z wodą. Paliły się ich domy i oni latali litrowymi i dwulitrowymi garnkami i lecieli, żeby gasić pożar. To było niesamowite. Dobrnęliśmy polami do plebanii. Nie mógł się opędzić kierowca, dopiero jak ojca zobaczyli w mundurze, doszliśmy i wsiedliśmy do auta. Jedziemy i nie czekamy. Ojciec wieczorem miał się stawić jako rezerwista… Na 6 września na Wołyniu. Ojciec sam pojechał do jednostki. 17 września w nocy, przyjeżdża po nas furgonetka łączności, takie małe auto całe zabudowane i jedziemy do ojca do jednostki.
Chyba po dwóch dniach, ktoś przylatuje do mieszkania, że ojciec ma sąd polowy za buntowanie żołnierzy i oficerów. Ojciec chciał, żeby się przebić przez Zaleszczyki (?) do Rumunii. A pan pułkownik i pan major się upierali, że nie. Oni się poddadzą, tylko zastanawiali się Niemcom czy Rosjanom. Zdecydowali się na Rosjan. To było blisko Złoczowa. Wszyscy jedziemy do Złoczowa, my siedzimy w aucie. Mama kończyła jeszcze rosyjskie gimnazjum, więc mówiła pięknym rosyjskim. Ja teraz sobie pluję w brodę, że nie chciałem się uczyć rosyjskiego. Rzucają żołnierze broń, śmiechy Ukraińców i Żydów. Nagle woła oficera (mama) i mówi – „No jak to jest, my do was przyjeżdżamy, a wy mi męża zabieracie”. Wołają ojca i już słyszymy szmer. Dogadał się. Oficer mówi – „To na plebanie jedźcie”.
Mama mówi – „Nie po to do Was przyjechałam, żeby iść do jakiegoś klechy”. A wiadomo było, że jak pojedziemy na plebanie to za godzinę przyjedzie NKWD i rozstrzela wszystkich, którzy są na plebanii. Ojciec dostał przepustkę, ale nikt na tę przepustkę nie popatrzy. Mama powiedziała, że nie pojedziemy i żeby dali inny pokój. Dali pokój kelnerski. Ojciec codziennie dostawał przedłużenie przepustki. Oni byli skoszarowani w gimnazjum i gdzieś jeszcze.
Ojciec przynosił jakieś płaszcze, buty, garnitury cywilne. My się tak z siostrą patrzyliśmy, a ojciec do nas: „wy tego nie widzicie”. A Ukrainka, jak mama poprosiła pierwszego dnia o ciepłą wodę, żebyśmy się mogli umyć, odmówiła. Więc mama odczekała kilka godzin i dała jej 20 złotych, mówiąc jej, że tak ciężko pracuje. Nie dość, że mieliśmy wodę ciepłą do mycia to jedna kolejka stała przed restauracją, a myśmy byli na takim wysokim parterze. Był stołek i po tym stołku wchodzili do nas i drugie obiady były u nas wydawane – dla Warszawiaków, jakiś uciekinierów.
Komenda obozu zwróciła się o pożyczenie auta i że oni auto zwrócą, żebyśmy się nie bali. Chcieli rano wyjechać, więc prosili,żeby kierowca już wieczorem przyjechał autem. Przyjechał. Ojciec załatwił podwody, mama dopisała do ojca przepustki oficerów i ojciec ich wyprowadził na przepustkę. Na furmanki i żeśmy uciekali przez wsie ukraińskie, gdzie w rowach leżeli pomordowani Polacy. To było jedno niesamowite. Kiedy byli Niemcy jak już byliśmy w Tyczynie koło Rzeszowa. Pewnego dnia byli Rosjanie. Dosłownie przy naszym domu coś mi powiedzieli, a ja machinalnie odpowiedziałem po niemiecku. Stałem pod ścianką na rozstrzał i ktoś z przechodniów wpadł do mieszkania i mama wyszła, a ponieważ mówiła po rosyjsku to dzięki temu mnie nie rozstrzelali. Parę takich niezłych przygód miałem.
P: No właśnie. „Nigdy tego nie zapomnę”, ponieważ to są tak wyraziste i tragiczne wspomnienia. A czy tylko takie rzeczy Pan pamięta?
Z.R.: Nigdy nie zapomnę Marlene Dietrich w samolocie. To są silne przeżycia. Niektóre pogrzeby kolegów są przeżyciami. Straszliwie przeżyłem… Przede wszystkim…wszystkich mi żal w tej katastrofie, która była w Smoleńsku. Jeszcze pierwszego kwietnia na zjeździe ZASP-u, gdzie byłem delegatem, siedziałem koło Bożeny Mamontowicz-Łojek i mówi do mnie – „ Wiesz, jadę do Katynia”.
A ja – ale Ci zazdroszczę. I jak dowiedziałem się o tym, to siedem cudów. Byłem, nie mogę powiedzieć, że w przyjaźni, ale w bliskich kontaktach z prezydentem Kaczorowskim i z panią Karoliną. Z nią do dzisiaj. Byłem zaprzyjaźniony z Andrzejem Przewoźnikiem i Andrzej wrócił z Katynia, bo był z premierem i prezydent uparł się, że musi jechać drugi raz, choć on miał jakiś inny pilny wyjazd. Andrzej zadzwonił do mnie i powiedział, że nie damy rady się teraz spotkać, bo mieliśmy się spotkać. I mówi: „Ale ty jedziesz gdzieś teraz coś załatwiać? To ja po Ciebie podjadę i sobie w samochodzie chwilę pogadamy.” Był ze swoją córeczką. I jak się dowiedziałem o tym,ja nie wiem czy to nie był większy stres niż bombardowanie. Czyto nie był większy stres, że stałem pod ścianą. Dlatego, że to byli bliscy mi ludzie. Zawsze to wspominam ze ściśniętym gardłem, jak powiedział ówczesny dyrektor Polskiego na pogrzebie Zakrzeńśkiego, że jak się dowiedziały o śmierci Zakrzeńśkiego garderobiane – uprały i odprasowały jego kostium i powiesiły w garderobie. Ja z nimi rzeczywiście jak z kimś bardzo bliskim. Jest wiele rzeczy. Są rzeczy, które się pamięta, te dobre i są rzeczy tragiczne, bo życie się przeplata.
P: Gdy miałem 20 lat? Co z naszych wyobrażeń z czasów młodości zostaje w nas na zawsze? Czy mamy jeszcze kontakt z tamtym dawnym ja? Jakie emocje towarzyszą myśleniu o nas z czasów młodości?
Z.R.: Przede wszystkim jak najlepsze! Jak miałem 20 lat zacząłem pracę. Dwudziestolecie obchodziłem w teatrze, więc dla mnie to jest przepiękny wiek i przepiękna data. W zasadzie to moje dwudziestolecie ówczesne ustawiło całe moje życie dotychczasowe z którego jestem bardzo zadowolony. One są tak jak huśtawka – raz lepiej jest, raz gorzej, ale tak jest w życiu. Wtedy kiedy jest gorzej to nie należy drzeć szat. Ja miałem propozycję, właśnie w takim nie najlepszym moim okresie, wyjazdu do Australii, od przyjaciół. I tak chodziłem trzy tygodnie myśląc, że wyjeżdżam do Australii, a później pomyślałem, że z rodziną to ja się mogę umówić w Jugosławii i przyjechać, w Bułgarii, wszędzie. Ale mogę już Warszawy nie zobaczyć i mi przeszło.
P: A co z naszych wyobrażeń z naszej przeszłości zostaje w nas na zawsze? Co w ogóle zostaje w nasz tamtego człowieka, który miał dwadzieścia lat?
Z.R.: W moim przypadku bardzo dużo, bo te wszystkie pasję, które miałem wtedy-kino, teatr, nuty, zbieranie programów kinowych, zostało do dzisiaj. To się nic nie zmieniło.
P: A jakie emocje towarzyszą myśleniu o sobie z czasów młodości?
Z.R.: Chyba pozytywne. Nawet te złe. Po latach to przepraszam. Było, przeszło, minęło. To życie jest ciekawsze, życie nie może być jednobarwne. To są te kolory życia!
CO: WYWIAD ZE ZBIGNIEWEM RYMARZEM