Sceniczne dzieło wokalno-instrumentalne jakim jest opera, to zazwyczaj synestezja wielu sztuk, nad którym muzyczni dyletanci pochylają się z uwielbieniem i oddają mu najwyższą cześć. A co, gdyby zbić całe sacrum doświadczenia ze słuchania opery głosem fałszującym, niewykształconym osoby pozbawionej wrażliwości muzycznej? Na pewno spowodowałoby to dużo śmiechu i łez, również tych ze smutku. Trochę tak, jak najnowszy film Stephena Frearsa.
Boska Florence, bo o tym filmie mowa, to komedia i obyczaj w jednym, opowiadający historię amerykańskiej sopranistki (to bardzo nad wyraz powiedziane), Florence Foster Jenkins (Meryl Streep), która istniała i śpiewała (to również) naprawdę i występowała na koncertach, które pomagał organizować jej mąż, życiowy partner bohaterki, St Clair Bayfield (Hugh Grant). Dziedziczka fortuny po znanym ojcu prawniku (przyciągającej kochanka), występowała w nowojorskich salonach, a towarzyszył jej najęty pianista Cosme McMoon (Simon Helberg). Do końca wierzyła w swój talent wokalny, choć dzisiaj znana jest jako „najgorsza śpiewaczka świata”. To nie przeszkodzało jej w w wykonywaniu standardów Verdiego, Straussa, Brahmsa, Sanjuána czy nawet Mozarta. Jej koncerty cieszyły się ogromna popularnością, lecz tylko wybrani mogli je zobaczyć na żywo. Jej głos łamał się dość często i ledwo potrafiła utrzymać tonację na właściwym poziomie. Niejednoznaczność w opisach występów przez krytyków powodowała, iż więcej ludzi zainteresowanych było jej twórczością a jej koncerty zyskiwały na popularności. Dodatkowo, Florence Jenkins każde negatywne notki w gazetach na temat jej występów traktowała jako wyraz „profesjonalnej zazdrości”, choć niektóre z nich potrafiły ją zaboleć. Ignorowała ona jednak negatywne opinie i konertowała dalej. Podczas swojej kariery, wystąpiła nawet w słynnym Carnegie Hall 25 października 1944 roku, na miesiąc przed tym jak odeszła z tego świata w Hotelu Seymour na Manhattanie.
Podczas seansu, podziw nad pewnością siebie, odwagą i wiarą bohaterki w swój talent (porównywała się Luizy Tetrazzini czy Friedy Hempel) miesza się z gromkim, lekko szyreczym śmiechem. Przyglądamy się zabawnym perypetiom bohaterki, i staraniom jej kochanka o to, aby nie dowiedziała się prawdy na swój temat (przekupywani widzowie, dziennikarze muzyczni czy też audiencja pozbawiona… słuchu). Strój z epoki i wymyslne kostiumy (w rzeczywistości projektowane przez samą divę) i wymyślne bibeloty, świecidełka i pióra, nadają tej postaci wybitnie karykaturalny wygląd, choć Meryl Streep odgrywająca główną postać nadaje odgrywanej przez siebie bohaterce dużo humoru, ciepła i zwyczajności. Inni aktorzy również nie zawodzą, a najbardziej bawi postawa neurotycznego Simona Helberga (znany choćby z Big Bang Theory), który wymienia się z Florence bogactwem mimicznym i gestykularnym. Hugh Grant też nie pozostaje jednak daleko w tyle, i miota się nerwowo, ale też melancholijnie (i lekko błazeńsko) w rozdarciu pomiędzy żoną kochanką, ostatecznie wybierając miłość do Florence, nie zaś karierę. Ten film to przede wszystkim komedia charakterów, to show bogate w śmiech, dramat, łzy. Nie dziwią więc oskarowe nominacje.
Autor recenzji: Aneta Błachewicz
Reżyser: Stephen Frears
Scenariusz: Nicholas Martin
Premiera: 19 sierpnia 2016 (Polska) 23 kwietnia 2016 (świat)
Film obejrzany dzięki uprzejmości Kina Kijów.Centrum.