Jesteśmy zaskoczeni mnóstwem maili, jakie od Was otrzymaliśmy. Od mrożących krew w żyłach historii o turbulencjach i podejrzanie wyglądających osobach na pokładzie samolotu po niezapomniane oświadczyny i… porody – Wasze historie czytaliśmy z zapartym tchem i niejednokrotnie z uśmiechem na ustach. Dawno nie było konkursu, w którym czytelnicy tak poważnie podeszliby do zadanego przez nas pytania i wysyłali nie tyle „odpowiedzi” co „prace konkursowe”. Nagrodzimy trzy osoby: Dianę Grzyb, Wojciecha Kruka i użytkownika o pseudonimie Lemur80 🙂 . Poniżej publikujemy związane z samolotami wspomnienia.
Diana Grzyb:
Zmęczeni zimą i chłodem przenikającym do kości czekaliśmy na ciepły powiew wiosny. Noce robiły się co raz krótsze, ustępując miejsca dniom. Z nadzieją patrzyliśmy w niebo, szukając dowodów nadchodzącej ciepłej pory roku. Domagając się słońca, postanowiliśmy umilić sobie dzień wycieczką w jego stronę. Wilga (czteromiejscowy samolot wielozadanowy)jest cudownym partnerem w oderwaniu się od szarej cywilizacji. Potrafi wynieść cię ponad chmury, dając poczucie otaczającej bajki, zostawiając wszystkie problemy na dole. Od przestworzy dzieli cię jedynie cienka blacha pod stopami. Nie czekając zbyt długo, zapakowaliśmy się do środka i ruszyliśmy w podniebną podróż. Wyjątkowo zabrałam aparat, by uwiecznić ulotne chwile. Ciesząc się z samego faktu chwilowego pozostawienia wszystkiego w innym wymiarze, spoglądałam na świat z perspektywy ptaka. Robiłam zdjęcia, aż w końcu coś przecięło mi kadr, niezadowolona z nieudanego zdjęcia, zastanawiałam się co się stało. Rozglądając się dookoła zauważyłam, przyczynę – bocian. Wydawało mi się, że trochę za wcześnie na takie powietrzne spotkanie, gdyż wiosna jeszcze się nie zaczęła. Jak się jednak okazało, właśnie nadeszła. Jeden bocian wiosny nie czyni, ale całe stado bocianów latających dookoła nas pozwala na wyciągnięcie takich wniosków. Zaczęliśmy obserwować tabun ptaków starając się podlecieć jak najbliżej, by jednocześnie nie nastraszyć wracających przybyszy. Wraz z nimi zaczęliśmy krążyć nad ziemią, wspólnie ciesząc się nadchodzącą wiosną. Nasza Wilga dała nam możliwość dotknięcia natury, być w środku zjawiska regularnego, lecz niewidocznego dla pospolitych oczu. Wsiadaliśmy do samolotu, chcąc odpocząć od szarości, która została po zimie. Wysiadaliśmy radośni, bogatsi o nowe widowisko, spoglądając na niebo odbijające się w kałuży. Jako jedyni widzieliśmy nadchodzące kolory przyszłej wiosny. Na samą myśl w sercu zrobiło się cieplej, a szarość przybrała wyjątkowe kolory
(zdjęcie autorstwa czytelniczki)
Wojciech Kruk:
Zdarzyło się to na lotnisku w Singapurze. Spędziłem miesiąc w tym kraju, gdzie poza jednym Polakiem (moim bratem) po rodakach ani widu ani słychu. Changi Airport to jedno z największych i najlepszych pod względem atrakcji lotnisk na świecie. W dniu powrotu do kraju ułożyłem sobie plan, w którym były takie punkty jak: korzystanie z foteli do masażu, zobaczenie kolekcji motyli, pójście do kaktusowego ogrodu i zwiedzanie aktualnych wystaw zakończone leniuchowaniem na sofie w kształcie duriana i spokojnym spacerem w stronę swojego gate’u. Wyszło jak zwykle. Zostało mi niecałe pół godziny na dotarcie do bramki, a w tym czasie musiałem przebiec ogromny terminal i przejść kilka kontroli (paszportu, bagażu i mnie samego). Lekko zaniepokojony, co chwilę zerkając na zegarek, dobiegłem do pierwszej kontroli. Przede mną stał uśmiechnięty Murzyn w mundurze. Nazwę go Joe. Dałem mu paszport, on w odpowiedzi pokazał wszystkie swoje zęby. Potem popatrzył na dokument, sprawdził, czy wszystko mu się zgadza. Chrząknął znacząco i mruknął: „Hmm, Poland, is that correct?” Kiwnąłem głową, nie mogłem się powstrzymać, żeby nie zerknąć na zegarek. On jakby zrozumiał mój gest, podał mi paszport, wyprostował się i ze śmiertelną powagą, wydobył z siebie jednym tchem przygotowaną i wyuczoną formułkę: „Dzienkujem badzo, życzem miłego lotu!”
Lemur80:
Z lotnictwem militarnym (prócz spokojnych spotkań w muzeach), nie miałem zbytniej styczności. Odbyte przeze mnie loty samolotami pasażerskimi nie były specjalnie „ekstremalne” (może prócz pierwszej podróży na linii Kijów – Warszawa), więc przychodzi mi do głowy jedynie niegdysiejsza próba sfotografowania Tupolewa 134A. Jako, że od paru ładnych lat zajmuję się urbexem, dość szybko trafiłem na teren, który wyglądał na całkiem atrakcyjny jak na ten rodzaj „alternatywnej turystyki”. Mianowicie znalazłem (dzięki stronie internetowej dysponującej listą miejsc opuszczonych i zapomnianych) obok Decathlona na warszawskiej Woli, ładny kawałek nieużywanego, starego kompleksu, będącego czymś w rodzaju poligonu. Pojechaliśmy tam całą grupą, bo wielki Tupolew był zbyt zachęcający, by podarować sobie odwiedziny u niego. Bezproblemowo przedostaliśmy się przez zniszczone ogrodzenie i od razu naszym oczom ukazał się sporych rozmiarów dwusilnikowy samolot pasażerski produkcji radzieckiej [zdjęcie]. Zajęci fotografowaniem nie zauważyliśmy, że zbliża się do nas postać ubrana w czarny mundur. Był to policjant, który uprzejmie zaprosił nas na komisariat.
Okazało się, że jest inaczej, niż wyczytaliśmy na wspomnianej stronie internetowej. Domniemany poligon okazał się poligonem prawdziwym i co najważniejsze wcale nie był opuszczony. W trakcie drogi na komisariat widzieliśmy mnóstwo łusek od najróżniejszej broni palnej, oraz solidnie podziurawiony autobus marki „Ikarus”. Stało się jasne, że zarówno ten „nasz” niefartowny Tupolew, jak i przegubowy pojazd kołowy służyły do jednego – ćwiczeń w odbijaniu zakładników.
Nasze domysły potwierdziły się już na miejscu, w komisariacie. Podczas zbieraniu „opeeru”, zostaliśmy przekonywująco poinformowani, że teren na jaki weszliśmy, to poligon jednostki antyterrorystycznej wyspecjalizowanej w zwalczaniu terroru „podniebnego”. W tej sytuacji trudno nam się było nie zgodzić z tak mocnymi argumentami, więc pospiesznie zapewniliśmy oficerów policji (zresztą zgodnie z prawdą), że nie chcieliśmy zrobić nic złego, a poligon według naszych informacji miał być opuszczony. Trudno powiedzieć w jakim stopniu nasze usprawiedliwienia trafiły do Panów funkcjonariuszy, ale po sprawdzeniu naszych danych (co trwało około 3 godzin, ze względu na podobnież zepsuty system informatyczny), zostaliśmy puszczeni wolno (po zebraniu obowiązkowego „opeeru” po raz drugi). Obyło się bez pouczenia (nie licząc tego słownego) i bez mandatu.
Mieliśmy sporo szczęścia, za naszą głupotę mogliśmy zapłacić większą cenę. Sporo to nas nauczyło, ale przecież nie o tym chciałem pisać. W kontekście konkursu i naszej „przygody”, chcę powiedzieć, że wcale nie trzeba wznosić się (dosłownie) ku chmurom, by otrzymać poważną dawkę adrenaliny związaną z lotnictwem jako takim. Absolutnie nie sugeruję, że należy brać przykład z naszej wyprawy, wręcz przeciwnie. Chodzi o to, że piękno, majestat, czy też zwyczajnie podziw związany z oglądaniem technicznych owoców pracy ludzkich rąk, może być równie satysfakcjonujący, co dosłowne „bujanie w obłokach”. Zresztą zawsze można pójść o krok dalej i zacząć sklejać modele statków powietrznych, albo zainteresować się na przykład szybownictwem…
Gdy żadna z tych rzeczy nie jest możliwa, lub leży poza sferą zainteresowań, jest jeszcze jedna czynność, która daje niezmienną satysfakcję. Czytanie dobrych książek pozwala wznieść się czasem wyżej niż czynił to sam Czerwony Baron. Muszę przyznać, że stykam się co jakiś czas legendą Barona już od bez mała 25 lat (chociażby w grach komputerowych) i wolałbym w końcu przeczytać jakąś książkę o tym największym lotniczym asie I Wojny Światowej, niż ponownie pakować się w jakieś „tupolewy”;-)
(zdjęcie nadesłane przez zwycięzcę)
Gratulujemy zwycięzcom i życzymy przyjemnej lektury!
A za egzemplarze konkursowe jeszcze raz dziękujemy wydawnictwu Replika.