Najnowsza produkcja zmarłego trzy miesiące temu Andrzeja Wajdy została wybrana do walki o tegoroczne Oscary. Nie każdy jednak zgadza się z decyzją Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Według krytyków, wśród ubiegłorocznych filmowych perełek zagranicznych „Powidoki” nie mają żadnych szans, a na ich miejscu o wiele lepiej prezentowałaby się „Ostatnia rodzina” Matuszyńskiego. Trudno z tym oponować. Pewne jednak jest, że wokół filmu zrobiło się głośno, a widzowie podzielili się na grupy – po jednej stronie stoją zwolennicy wielkiego reżyserskiego mistrza, którzy bezrefleksyjnie oddają mu hołd za całokształt pracy, a po drugiej hejterzy wypominający mu zbytnie moralizatorstwo i tradycjonalizm od którego nie odszedł nawet w swoim ostatnim filmie.
Wydawać by się mogło, że „Powidoki” to film o żyjącym w I poł. XX wieku Władysławie Strzemińskim, awangardowym malarzu i wykładowcy historii sztuki na łódzkiej uczelni. I choć film opowiada o urywku z życia tego artysty, jego biografia nie jest wątkiem przewodnim, a po tak krótkim i poniekąd chaotycznym przedstawieniu tej znakomitej osobistości, nie jesteśmy w stanie zbyt wiele o niej powiedzieć. Pierwsze skrzypce odgrywa tu zmaganie Strzemińskiego z komunistyczną władzą i upór w wyznawaniu swoich opozycyjnych do socrealizmu ideologii. Patrzymy na Strzemińskiego gdy jest już u schyłku swej popularności i nawet wspomnienia z wcześniejszego okresu jego życia nie odsłaniają nam w pełni, jakim naprawdę był artystą i człowiekiem. Bardzo ciekawy wątek jego małżeństwa z rzeźbiarką Katarzyną Kobro całkowicie pominięto, nie uraczono nas nawet ujrzeniem jej skromnej postaci. Film rozgrywa się w okresie, kiedy kobieta ta umiera pozostawiając samej sobie 15-letnią wtedy córkę, Nikę. Również relacje Strzemińskiego z córką nie zostały jasno zarysowane. Wiemy, że nie miał z nią rewelacyjnych kontaktów, tym bardziej z żoną z którą nawet nie mieszkał. Nika natomiast nieustannie przypominała mu o okropnych czasach jej dzieciństwa. Uwaga Wajdy została skierowana więc głównie na ówczesny ustrój polityczny, który tępił wolnomyślicielstwo i nie dawał szans przeżycia zatwardziałym przeciwnikom socjalizmu, a Strzemińskiego przedstawił jako bohatera swoich czasów. W końcu był nim nie bez powodu.
Oglądając najnowszy film twórcy „Pokolenia” jesteśmy wstrząśnięci sytuacją w jakiej znalazł się główny bohater. Pozbawienie go pracy na uczelni, której był współzałożycielem, tylko dlatego, że nie respektował norm doktryny realizmu socjalistycznego, wydaje się nam co najmniej absurdalne. Jeszcze większym chłodem powiewa scena w której „demolują” jego prace i stworzoną przez niego salę w Muzeum Narodowym w Łodzi. Ale to dopiero początek. Okazuje się, że Strzemiński nie tylko zostaje zwolniony z pracy i odrzucony jako artysta – co potwierdzać może chociażby usunięcie go z działalności w Związku Polskich Artystów Plastyków (której też był głównym aktywistą!). Zabroniony jest mu nawet zakup farb. Strzemiński zostaje pozbawiony środków do życia, a żaden pracodawca nie ma na tyle odwagi, by przyjąć do swojej firmy wroga ustroju. I choć wielokrotnie ma szansę pójść na współpracę z władzą, ta przecież zapewniała mu możliwość rozwoju osobistego, warunki jakie musiałby w tej sytuacji spełniać są dla niego nie do przyjęcia.
Jak więc widzimy, scenariusz napisany przez Andrzeja Mularczyka pozostawia wiele do życzenia. Chcielibyśmy dowiedzieć się więcej o Strzemińskim, jego ciekawej biografii, a nie poznajemy nawet powodu przez który stracił nogę i rękę, nie mówiąc już o utracie wzroku w jednym oku o którym tu w ogóle nie wspomniano. Na pochwałę zasługuje natomiast Bogusław Linda, odtwórca postaci głównego bohatera. Dzięki roli, jaka dostała mu się od Wajdy, udowodnił swój aktorski kunszt i przede wszystkim zanegował, że potrafi grać tylko nieczułych twardzieli czy gangsterów. Włożył w to wiele delikatności i serca, a trzeba przyznać, że zadanie miał trudne. W końcu nie łatwo grać kalekę, tym bardziej tak charyzmatycznego jak Władysław Strzemiński. Czepiłabym się tylko kwestii monologu o sztuce, który już w pierwszej scenie nie wyszedł zbyt wiarygodnie i brzmiał jak wyuczony i nie do końca zrozumiany fragment akademickiej przemowy.
Intrygującą i mającą duży potencjał postacią była w „Powidokach” również Hania, grana przez Zofię Wichłacz. Niestety wątek z nią nie został rozwinięty jak należy. Przynajmniej ja odczuwałam niedosyt w ukazaniu jej zachwytu nad malarzem – zachwytu, który w pewnym momencie przerodził się w miłość, aczkolwiek platoniczną. Debiutująca tu Bronisława Zamachowska, filmowa córka Strzemińskiego, była postacią papierową i mało wyrazistą. Zresztą czy ktoś oprócz Bogusława Lindy zagrał tu naprawdę dobrze i przekonująco? Chyba prócz Krzysztofa Pieczyńskiego (filmowy Julian Przyboś), którego rola choć króciutka to jednak ciekawa, nie miałabym kogo wymienić. Jak widać „Powidoki” to film zakrojony na jednego aktora.
Mistrzowskie są tu natomiast zdjęcia wykonane przez Pawła Edelmana. Szara, smutna Łódź przełomu lat 40. i 50. XX wieku wywołuje zarówno melancholię, jak i zachwyt. A uczucia te dodatkowo potęguje równie znakomita muzyka Andrzeja Panufnika. Obrazy porywają swoją realnością, na te kilka chwil przenosimy się w czasie i całym sobą czujemy złość na zastaną rzeczywistość. Gdyby tylko jeszcze aktorzy bardziej się postarali… A Mularczyk przerobił nieco scenariusz…
Patrząc prawdzie w oczy nie jest to najwybitniejszy film naszego wielkiego reżysera. Moim zdaniem jednak Wajda nie miał na uwadze stworzyć światowej rangi dzieła, ale, co u niego charakterystyczne, skierować uwagę widza na sprawy istotne i zapomniane. „Powidoki” są nienachalną formą zachwytu Wajdy nad postacią Władysława Strzemińskiego oraz, co niezwykle istotne, podziwem nad jego determinacją i nieugięciem. Są też podsumowaniem twórczości reżysera, który w swoim życiu wybrał odmienną od Strzemińskiego drogę i poszedł na ugodę z władzą, co umożliwiło mu tworzenie. Dzięki temu powstało wiele wartościowych filmów, a Wajda nawet w trudnych czasach PRL-u potrafił walczyć z socrealizmem, niejednokrotnie przemycając do swoich filmów wątki antykomunistyczne. Która postawa była lepsza – czy całkowita bezkompromisowość, a przez to nie pozostawienie po sobie żadnej spuścizny twórczej i śmierć w ubóstwie, jak Strzemiński, czy może pójście na kompromis i walka z niesprawiedliwością metodą małych kroków, jak Wajda? Czy właśnie to pytanie chciał nam zadać reżyser tworząc ten film? I jaka jest na nie odpowiedź?
„Powidoki” Wajdy to powidoki komunizmu – komunizmu o którym Wajda pamiętał i o którym chciał przypomnieć rownież nam. A zapomniany przez wszystkich malarz Władysław Strzemiński to idealny przykład ofiary ówczesnej władzy totalitarnej, bohater, który poświęcił dosłownie wszystko w obronie własnych poglądów. I choć film w wielu kwestiach kuleje, bez wątpienia warto go obejrzeć. Na pewno jest o wiele wartościowszy od „Smoleńska” Antoniego Krauzego, którego osobiście nie widziałam, ale na który to niezliczone wycieczki szkolne migrują z rozkazu nauczyciela historii…
Autorka recenzji: Diana Kaczor
Tytuł: Powidoki
Reżyseria: Andrzej Wajda
Scenariusz: Andrzej Mularczyk
Produkcja: Polska
Premiera: 13 stycznia 2017 (Polska), 10 września 2016 (świat)