„Titanic” to jeden z tych filmów, który obejrzałam kilka razy jeszcze jako dziecko, kilkanaście lat temu. Potem trafiałam na fragmenty w telewizji, za każdym razem, gdy któraś ze stacji telewizyjnych postanowiła włączyć hit do swojej świątecznej ramówki. Za każdym razem jednak na reklamach zmieniałam kanał, bo przecież – już to widziałam. Wydawało mi się, że skoro niemal wszystkie sceny znam na pamięć, to znaczy, że znam doskonale cały film. Jak bardzo się myliłam!
Musiało minąć 20 lat od premiery „Titanica”, żeby zrozumieć każdy z 11 Oscarów, które dostał. Musiałam zobaczyć film na wielkim ekranie podczas 10. Festiwalu Muzyki Filmowej, żeby uświadomić sobie dlaczego znajduje się w czołówce najlepiej zarabiających filmów w historii kina. Musiałam znów w napięciu patrzeć jak rozpada się Statek Marzeń, by docenić reżyserię Davida Camerona. Chociaż filmów katastroficznych powstało sporo, a romansów, gdzie bohaterami są przedstawiciele dwóch różnych światów – jeszcze więcej, to właśnie Cameron stworzył dzieło, które po latach nie starzeje się ani odrobinę.
Historia Jacka i Rose jest niezwykle prosta: on biedny, pewny siebie, chwytający każdą chwilę, ona bogata, sterowana przez matkę i nieszczęśliwa w roli, którą musi odgrywać. Ich miłość: od pierwszego wejrzenia i do grobowej deski (deska jest tu bardzo dosłowna). W opowieści jest też czarny charakter, czyli narzeczony Rose i, nawet, dobra wróżka, która obszarpany strój Jacka zamienia na gustowny smoking. Fabularnie „Titanic” to chwytająca za serce baśń bez happyedu. Do tego wielka, imponująco nakręcona katastrofa, która naprawdę miała miejsce. Statek, który miał być urzeczywistnieniem snów o potędze, potwierdzeniem panowania człowieka nad naturą, znalazł się na dnie oceanu.
Są trzy filmy, na których zawsze płaczę: „Hair”, „Kevin sam w domu” (naprawdę!) i „Titanic”. Do tej pory jednak na „Titanicu” płakałam tylko przy jednej scenie: gdy Rose wyskakuje ze spuszczanej do wody szalupy. Podczas pokazu na FMF wydaje mi się, że płakałam cały film. Muzyka grana na żywo wydobyła z dzieła Camerona jeszcze więcej emocji. Nawet gdy na początku Sinfonietta Cracovia grała jeszcze radosne „Leaving Port”, „Southampton” czy „Take Her To Sea, Mr Murdoch”, świadomość smutnego zakończenia sprawiała, że ciężko było się powstrzymać łzy. Muzyka potęgowała kontrast pomiędzy nadzieją, z którą wszyscy wsiadali na statek, a rozpaczą, z którą przyszło się zmierzyć. „Unable to stay. Unwilling to leave” czy „An Ocean To Memories” to utwory, których powracający motyw przewodni jest tak dobrze znany, że już pierwsze dźwięki wywołują wzruszenie. Natomiast narastający, pełen niepokoju „Death of Titanic” grany na żywo naprawdę zaparł dech w piersiach.
Nie zabrakło też kultowego „My Heart Will Go On”, który w Tauron Arenie wykonała Edyta Górniak – z klasą i szacunkiem do utworu.
Podobno pokaz „Titanica” na Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie na 20-tą rocznicę premiery filmu był zaplanowany od dawna. Twórca muzyki, James Horner, który miał uświetnić jubileusz swoją obecnością, zmarł niestety dwa lata temu. Dziękuję za tę muzykę, bo to również dzięki niej (a może przede wszystkim) każda ze scen filmu stała się kultowa, tworząc w całości jedno z najważniejszych dzieł w historii kina.
Dagmara Marcinek
Titanic Live in Concert
10. Festiwal Muzyki Filmowej
Sinfonietta Cracovia
Ludwig Wicki — dyrygent