Zaczyna się banalnie: ginie człowiek, morderca zaciera ślady, a w śledztwo zamieszana jest władza. Do tego można dołączyć Polskę w latach 50 i Kraków, który w filmie równie dobrze może być Rzeszowem. Wrzućmy jeszcze do obsady Kasię Warnke, Andrzeja Grabowskiego i Andrzeja Chyrę (nie zapominajmy o Bogusiu Lindzie) i otrzymamy coś na kształt filmu, ale bardziej teatru Bagatela. Zachęciłam? Nie? No to nie czytajcie dalej, bo w drugiej części będzie tylko lepiej.
Krzysztof Lang, twórca takich kasowych hitów jak „Miłość na wybiegu” i „Śniadanie do łóżka” chciał chociaż przez chwilę poczuć się jak Scorsese, Scott czy Besson i podjąć trudny temat jakim jest film oparty na faktach ubrany w thriller. Może pozazdrościł Pieprzycy („Jestem mordercą”), może Koszałce („Czerwony Pająk”)? Swoją historię oparł na osobie Władysława Mazurkiewicza, polskiego seryjnego mordercy, znanego pod pseudonimem Piękny Władek, któremu udowodniono 6 zabójstw, a oskarżano nawet o 67.
W Krakowie jest rok 1955, zaczyna ginąć bez śladu coraz więcej osób. Do sprawy zostaje włączony młody śledczy Karski (Tomasz Schuchardt), który krąg podejrzanych zawęża do jednego osobnika – Władysława Mazurkiewicza (Andrzej Chyra). Polski Hannibal to król życia, bawidamek, szanowany obywatel z bogatym życiem towarzyskim i pełnym portfelem. Taki starszy Karol Kot, chociaż bardziej obeznany w świecie i kontaktach międzyludzkich. Mieszka z byłą żoną (Katarzyna Warnke), oświadcza się sąsiadce (Iza Kuna), a od czasu do czasu lubi kogoś zabić żeby nie było nudno. Kiedy zaczynają znikać dowody i akta sprawy, a przełożeni Karskiego utrudniają śledztwo, zdeterminowany milicjant przestaje wierzyć w sprawiedliwość i na własną rękę szuka rozwiązania zagadki i udowodnienia Władkowi zabójstw.
Przeraża mnie fakt, że nie potrafimy wpaść na genialny pomysł, nie kopiując go wcześniej od innych artystów. Chyra jest w filmie trochę Hannibalem Lecterem, trochę hrabią Leszkiem Czyńskim ze Znachora. Gdy już się zorientujemy w wielu retrospekcjach jakimi raczy nas Lang, dojdziemy do wniosku, że Karski i Mazurkiewicz to kopiuj wklej duetu Jasiński i Kalicki z „Jestem mordercą”. Przyjaźń między osadzonym a milicjantem, długie rozmowy przy więziennym stole, zdobywanie zaufania – by na końcu powiedzieć basta i wydać wyrok śmierci to tylko nieliczne porównania do obrazu Pieprzycy. Aktorzy? Przypadkowy Linda, który zagubił się gdzieś między Powidokami a Psami, Karolina Gruszka grająca kelnerkę, która chyba brała lekcje uwodzenia u samego Wróżbity Macieja, a jej jedyną niewyuczoną na pamięć kwestią jest mrugnięcie okiem. Zostaje nam jeszcze Schuchardt, taki trochę Bodo z Chemii, próbujący być ostatnim sprawiedliwym. Film stara się ratować Andrzej Grabowski (prokurator Waśko), bynajmniej nie Kiepski, a zorientowany w swoim warsztacie facet. Bez wyrazu pozostaje dla mnie Chyra, któremu totalnie ucięto rolę, a to on miał nieść ten film na swoich barkach. I wreszcie Jakubik. Kogo by nie zagrał, jest dla mnie numerem jeden, nie ważne czy dostaje pierwszoplanową czy epizod, totalnie prawdziwy w tym co robi.
W tym filmie można było wszystko pokazać na nowo, ugryźć tak sprawę zabójstw, żeby widz do samego końca nie był pewien kto i dlaczego morduje, bo opowieści o rodzimym podwórku są fascynujące, a do pełni szczęścia potrzeba dobrego operatora i zgranego zespołu. Szkoda, bo nie potrzebujemy już poprawnych filmów ani miłosnych rozterek. Za mało napięcia, tajemnicy, śledztwo niczym w Kryminalnych i W-11: hop-siup i do paki. Nie ma drugiego dna, jest za to przezroczyste uczucie kelnerki, kryształowy milicjant, zły prokurator i goła Warnke. Za sztywno, za płasko, bożonarodzeniowa szopka okraszona happy-endem.
Autor recenzji: Karolina Futyma
Tytuł: Ach śpij Kochanie
Reżyser: Krzysztof Lang
Scenariusz: Andrzej Gołda
Data premiery: 20.10.2017 r.
Obejrzane dzięki: Kino.Kijów