Za oknem szaro i ponuro, więc żeby złapać jeszcze trochę słońca w tym roku, Kulturatka wybrała się na Maltę. Cała wyprawa trwała raptem dziewięć dni, ale dzięki temu, że wyspa swoim rozmiarem nie przewyższa powierzchni Krakowa, udało nam się zwiedzić ją całą. A nawet zahaczyć o sąsiadujące z Maltą Gozo. Ale po kolei.
Dla duszy
Między spacerami po promenadzie a buszowaniem w sklepikach z pamiątkami, najwięcej czasu poświęciliśmy na zwiedzanie Malty. Oprócz podziwiania miejscowości samych w sobie, ochoczo zahaczaliśmy też o maltańskie muzea. Największa ich liczba znajduje się w stolicy wyspy, czyli w Valettcie, a Narodowe Muzeum Wojny (dawny fort St Elmo) było naszym pierwszym przystankiem. Spędziliśmy tam ponad godzinę, podziwiając i dowiadując się mnóstwa ciekawostek na temat wyspy i jej roli w wojnach, jakie miały miejsce na tej planecie. I mimo że, eksoponaty zebrane w tym miejscu sięgają epoki brązu, to najwięcej miejsca poświęcono tu I i II Wojnie Światowej. Natępnie udaliśmy się do Barrakka Garden, niezwykłego miejsca, gdzie dookoła otaczała nas egzotyczna roślinność, piękne fontanny i rzeźby, a z trasów rozciągał się niesamowity widok na port i sądiadujące z Valettą miasta. To tu w samo południe oglądaliśmy też armatnie salwy, a to co ujęło nas najbardziej, to możliwość napisania życzenia/marzenia na kartce, która potem została wystrzelona razem z armatnią kulą. Fajne widowisko. Gdy dym opadł wyruszyliśmy w kiedunku Pałacu Wielkich Mistrzów oraz zbrojownia. To tu spędzali czas najwięksi Malty, a od ilości muszkietów i broni palnej może zakręcić się w głowie. Po Valletcie wyruszyliśmy w podróż do Mdiny, zwanej też Miastem Ciszy. Miejsce magiczne, pełne zakamarków i krętych uliczek, aż człowiek chce się zgubić. Co ciekawe, życie codzienne toczy się tu normalnym trybem. Jedt tu też kilka restauracji, sklepów ze szkłem, więc spokojnie można zaszyć się w Mdinie na cały dzień. Na koniec wybraliśmy się podziwiać starożytne szlaki, o których niewiele mówi internet, ale fajnie było po nich chodzić ze świadomością, że są tak bardzo stare i że nikt nie wie, skąd się wzięły te ślady.
Reasumując
Bardzo intensywny wyjazd. Jednak gdyby nie to, że każdego dnia zrywaliśmy się o świcie, żeby zdążyć zobaczyć kolejne miejsce z naszej mapy, to zanudzilibyśmy się tam na śmierć. A może to tylko wina listopada, i posezonowej pustki? Ciężko ocenić. Warto natomiast wspomnieć, że niektóre miejsca na wyspie zamierają na czas zimy np. St’s Paul Bay. Do tego pogoda, która też nie rozpieszcza i zmienia się jak w kalejdoskopie: od słońca, po deszcz a nawet grad, no i ten wiatr, który „wyrywa drzewa razem z korzeniami„. A plaże – to że na internetowej mapie kuszą żółcią, wcale nie oznacza, że owa żółć to przyjemny do wylegiwania się piaseczek. To po prostu twardy piaskowiec, ze stromym lub żadnym zejściem do morza. No i muchy, bardzo towarzyskie i bardzo przytulaśne, w każdej restauracji i kawiarni, bez względu na jej poziom. Na koniec rada: nie wynajmujcie samochodu, lokalesi nie przestrzegają żadnych zasad ruchu drogowego, a kierunkowskazy i pierszeństwo na rondzie to zwykła fanaberia.