Po pierwszą książkę o tematyce północnokoreańskiej sięgnęłam przypadkiem, za namową mojej drugiej połówki, który tego dnia nabył ją w pobliskiej księgarni.
Jak się nie ma, co się lubi…
W ostatnim czasie przechodziłam poważny kryzys, który objawiał się szczerą niechęcią do słowa pisanego. Tak mam. Raz na jakiś czas odrzuca mnie od książek, więc chcąc nie chcąc musiałam skazać się na książkowy detoks. A może to za sprawą aury za oknem, albo focha jakiego złapałam na literaturę non-fiction po tym, jak nie dostałam się na wymarzone studia podyplomowe w Wawie. Nie wiem. Jednak faktem jest, że na długie miesiące zarzuciłam czytanie. Tym bardziej, że beletrystyka już dawno przestała mnie bawić, i od lat gustowałam jedynie w reportażach. No bo jak po przeczytaniu „Nie oświadczam się” Wiesława Luki, czy „Śliczny i posłuszny” Mariusza Szczygła, można wrócić do historii wyssanych z palca? Nie da się.
Aż pewnego dnia moja druga połówka podsunęła mi „Pozdrowienia z Korei” pióra Suki Kim. Tak się złożyło, że kilka dni wcześniej oglądaliśmy na National Geographic reportaż pt. „Korea Północna z ukrycia: dekadę później”, opowiedziany przez ich korespondentkę Lisę Ling, której udało się przedostać do odizolowanego od reszty świata kraju i spędzić tam jakiś czas. To wszystko spowodowało, że mimo trwającego od kilku miesięcy książkowego focha, z niecierpliwością zabrałam się za czytanie.
Uczyłam dzieci północnokoreańskich elit
Tak brzmiała druga część tytułu „Pozdrowienia z Korei” autorstwa Suki Kim. Książka jest zbiorem wspomnień dziennikarki, która pod przykrywką nauczycielki języka angielskiego, wyjeżdża do Korei Północnej na pół roku, gdzie wraz z grupą misjonarzy naucza na największym uniwersytecie w kraju. To, co zastaje na miejscu, przerasta jej najśmielsze wyobrażenia. Przede wszystkim hipokryzja: kraj, który chełpi się swoją izolacją od reszty świata, ściąga do siebie nauczycieli m.in. z Europy czy Australii, by nauczali dzieci północnokoreańskich elit, w specjalnie do tego celu wybudowanej szkole. Pjongjang, miasto-wydmuszka, gdzie mogą żyć tylko uprzywilejowani Koreańczycy którym niczego nie brakuje, gdy reszta kraju głoduje. To co od samego początku uderza i nie daje spokoju autorce, to wszechobecna inwigilacja. Nikt w Korei Północnej, nawet na chwilę, nie jest/nie może być sam. Ciągła obserwacja, ściany które mają uszy, przydzieleni nauczycielom opiekunowie, studenci którzy zawsze w parach jedzą, śpią, spacerują, siedzą w ławce, uczą się. Piętrzące się listy nakazów i zakazów. Oficjalne przyzwolenie na donosy. Portrety koreańskich przywódców przymusowo wiszące na ścianie w każdym domu/mieszkaniu i monumentalne pomniki na każdym placu. I tak dalej, i tak dalej. Książkę pochłonęłam jednym tchem i z miejsca zapragnęłam więcej.
Światu nie mamy czego zazdrościć
Następnego dnia, po przeczytaniu „Pozdrowień z Korei…”, zaopatrzyłam się w zbiór reportaży Barbary Demick pt. „Światu nie mamy czego zazdrościć – zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej”. Świetnie napisana, trzymająca w napięciu historia kilku rodzin, uciekinierów z KRLD, którym chcąc nie chcąc czytelnik mocno kibicuje od pierwszych stron książki. Moją ulubienicą stała się pani Song. Do szpiku kości przesiąknięta ideą komunizmu i zindoktrynowana do ostatniej komórki DNA. Zapatrzona w potęgę swojego kraju i jej przywódców, oddałaby życie za swoją ojczyznę. Takich ludzi w tej książce jest więcej, przez co momentami ciężko czyta się te reportaże, zwłaszcza z perspektywy bycia Europejką, której pokolenie nie pamięta już czasów komunizmu, godziny policyjnej, czy przydziału żywności od państwa. Co bohater, to nowa historia, jednak wiele z nich się zazębia. Powtarzają się te same obserwacje i pragnienia. W tej książce znalazłam potwierdzenie tego, czego dowiedziałam się już z książki pt. „Pozdrowienia z Korei – uczyłam dzieci północnokoreańskich elit” i telewizyjnego reportażu pt. „Korea Północna z ukrycia: dekadę później”. Kary za zdradę, wymierzane nie tylko winowajcy, ale całej jego rodzinie do trzech pokoleń wstecz i w przód. Obozy pracy, publiczne egzekucje, kult przywódcy zakrawający na kult religijny. Historyczne matactwa…
Uciekłam z Korei Północnej
Z kolei „Dziewczyna o siedmiu imionach” to zbiór wspomnień Hyeonseo Lee, dziewczyny o siedmiu imionach, która uciekła z Korei Północnej. Jej wspomnienia potwierdzają historie opowiedziane wyżej. Z tą tylko różnicą, że w jej przypadku eweidentnie coś lub ktoś nad nią czuwa. Myślę, że większość uciekinierów z Korei Północnej nie miała tyle szczęścia co ona. Ale dzięki temu, że przetrwała te wszystkie spotykające ją na każdym kroku przeciwności, mogła wreszcie po latach opowiedzieć swoją historię i tysięcy innych Koreańczyków z Północy, na konferecji TED oraz przed komisją ONZ. Pierwsze 376 stron z 501 dosłownie połknęłam w niespełna 24 godziny. Zostało mi ponad sto stron do końca, jednak nie mogłam dłużej czekać z napisaniem tych kilku słów.
Trzy książki, trzy różne historie, trzy różne punkty widzenia – od dziennikarki z zachodu, przez studenta z uprzywilejowanego Pjongjang i jego miłość do dziewczyny z niższej kasty, panią Song, doktor Kim, po sierotę Hyuck -a i dziewczynę o siedmiu imionach z wysokim songbun – ale łączy ich jedno. Ekstremalnie niebezpieczna dla nich i ich bliskich ucieczka z Korei Północnej i świadomość, że uciekają na zawsze. Wszystkie trzy reportaże zostały dobrze napisane. Wciągają czytelnika już od pierwszych stron. Myślę, że przypadną do gustu wszystkim miłośnikom literatury non-fiction.
Autor recenzji: Karolina Chłoń
Tytuły: „Pozdrowienia z Korei – uczyłam dzieci północnokoreańskich elit”, „Światu nie mamy czego zazdrościć”, „Dziewczyna o siedmiu imionach”
Autorzy: Suki Kim, Barbara Demick, Hyeonseo Lee
Wydawnictwa: Znak – Litera Nova, Czarne, Prószyński S-ka