Duży murowany dom góruje nad swoim otoczeniem, wyłaniając się z gęstej mgły niczym tajemniczy, chłodny monument, a jego ciemnobrązowe ściany, sprawiające wrażenie niemal czarnych w bladym świetle zimowego świtu, wydają się naturalnie wyrastać z wilgotnych kęp pożółkłej trawy. Następny wygląda o wiele mniej solidnie. Kruszący się tynk odsłania poszarzałe ze starości mury. Jest lekko przekrzywiony, jak gdyby miał się za chwilę rozpaść, wysuszony mocnym, sierpniowym słońcem, tak samo, jak otaczające go niskie krzewy i piaszczysta wiejska droga. Zupełnie inaczej, niż trzeci, pełen życia, który pięknie odcina się zdrową, intensywną czerwienią cegły na tle zielonej ściany lasu.
W tym zestawieniu jest coś niezwykle przyjemnego. Dorota Brauntsch ma na to wyjaśnienie. “Słyszeliście o kole barw?” – pyta i zaraz rozwija myśl: zielony i czerwony, podobnie jak niebieski i pomarańczowy lub żółty i fioletowy, leżą w nim naprzeciwko siebie, a więc dopełniają się. “To dlatego cegła tak dobrze wygląda w krajobrazie! Jej czerwień pasuje do zieleni drzew i traw. Ich barwy są dopełniające, więc nie tylko ze sobą współgrają, lecz także wzajemnie podkreślają swoją intensywność, swoją obecność. Zestawienie czerwieni z zielenią działa na nas podprogowo, na poziomie naszej podświadomości, co, jak się okazuje, rozpracowali teoretycy kolorów. Więc nawet cegła ma swoje tajemnice”.
Ocalić od zapomnienia
To od tych fotografii wszystko się zaczęło. Zdjęcia umieszczone w książce odznaczają się niezwykłą wrażliwością spojrzenia, które ujmuje budynki jako przedłużenie ich własnego tła, jego integralny element. Tym tłem jest krajobraz ziemi pszczyńskiej – to tu, na przełomie XIX i XX wieku powstawały niespotykane w innych częściach kraju murowane domy w unikalnym stylu, który przykuł uwagę Doroty Brauntsch. Gdy dowiedziała się, że zabytkowe budynki znikają w szybkim tempie, wyburzane z powodu starości czy niepraktyczności, lub też niszczeją powoli, w większości opuszczone, postanowiła jak najszybciej zacząć je dokumentować. W 2016 roku na facebookowej stronie “Ceglane Domy” zaczęły pojawiać się pierwsze zdjęcia. „I żaden inny sposób na wskrzeszenie nie przyszedł mi do głowy. Żaden prócz pamięci, tego bękarta czasu, nad którym nikt nigdy nie miał władzy” – słowa Andrzeja Stasiuka, którego autorka cytuje obok jednej z fotografii, stały się mottem całego przedsięwzięcia. Dwa lata później rozbudowany już projekt fotograficzny został wystawiony w skansenie Zagroda Wsi Pszczyńskiej.
Pomysł napisania książki pojawił się w sposób naturalny niedługo później – narodził się z chęci uzupełnienia materiału wizualnego i zarysowania dla niego szerszego kontekstu. Efekt wydaje się wpisywać w nurt zapoczątkowany twórczością Filipa Springera, który moglibyśmy nazwać reportażem architektonicznym. “Domy bezdomne” powstały z rozmów, przeprowadzanych przez Dorotę Brauntsch z mieszkańcami domów i ich właścicielami, często potomkami ich budowniczych. Gilowice, Bojszowice, Miedźna, Wola, Łąka – autorka przemieszcza się od wsi do wsi, kolekcjonuje historie i komponuje je w rodzaj wielkiego albumu. Księgi domów. Zarówno tekst, jak i warstwa obrazowa, przypominają trochę projekt “Niewinne oko nie istnieje” Wojtka Wilczyka, który z aparatem tropił rozsiane po całej Polsce budynki dawnych synagog. I podobnie jak w przypadku Wilczyka, “Domy bezdomne” sytuują się na pograniczu sztuki i etnografii.
Fotograficzne spojrzenie Brauntsch pozostawiło w reportażu swoje ślady w postaci niecodziennej przenikliwości, która daje tu o sobie znać na każdym kroku. To jest książka o patrzeniu – nie tylko uważnym, lecz także wrażliwym, a nawet pełnym czułości. Nie poprzestaje więc na samym opisie czy rejestracji. Fascynacja i oczarowanie widokiem zabytkowych domów, które legły u podstaw całego projektu – dokumentacji fotograficznej, a potem również literackiej – wybrzmiewają w słowach Doroty Brauntsch, gdy przytacza historie kolejnych budowli. Właśnie ta wrażliwość sprawia, że patrząc na dom, potrafi zobaczyć coś więcej, niż tylko murowane ściany – w jej perspektywie rozbrzmiewają one tysiącem historii. A historie te tworzy nie kto inni, jak ludzie.
Dom i człowiek
O ile fotografując domy, Dorota Brauntsch widziała znikające dziedzictwo architektoniczne, w “Domach bezdomnych” przenosi spojrzenie na ludzi. Zamiast cegieł, tynku i drewna, widzimy chleb, mleko i pierze; zamiast szumu wiatru w pustych oknach i skrzypienia starej podłogi, słyszymy gwar wieczornych rozmów, słowa piosenki i stukot maszyny do szycia. Na fotografiach domy nieraz stały opuszczone i martwe – opowieści ożywiają je i osadzają się mocniej w lokalnym krajobrazie i kulturze. Gdy w ich imieniu przemawiają ludzie, okazuje się, że dopiero w te dwa elementy – człowiek i budynek – stanowią kompletną całość. Każdy dom musi być czyimś domem. “Bo dom żyje, dopóki żyje w nim człowiek”.
I razem z człowiekiem dom umiera. “Domy bezdomne” to historie początków i końców – przekazywane sobie w rodzinach opowieści o narodzinach domów oraz scenariusze ich rozkładu, których jesteśmy świadkami dziś. To trochę jak nowa “historia znikania”, żeby znów posłużyć się Springerem. W tym przypadku jednak znikanie zaczyna niepostrzeżenie udzielać się całemu światu i staje trochę nazbyt wyraźnie obecną zasadą przewodnią książki, dla której trudno znaleźć uzasadnienie. Obrazy odchodzenia uderzają w tony lamentu nad utratą, a inne elementy opowieści zaczynają wtórować im w dość niejednoznaczny sposób.
Widmo katastrofy
Razem z domami umierają pszczoły, znikają gatunki drzew, wysychają studnie i wycinane są lasy; tradycyjne wspólnoty ulegają dezintegracji, a stare profesje odchodzą w zapomnienie. Chciałoby się powiedzieć: cały świat towarzyszy budynkom w ich powolnym rozpadzie. Wyłaniająca się z tego wizja jest cokolwiek apokaliptyczna. Winni? Współczesność, modernizacja i logika kapitalizmu. Istotnie, reportaż sprawnie operuje atmosferą schyłku i utraty, a ogólna retoryka nieokreślonej, ale powoli nadciągającej katastrofy dodaje mu wyrazistości i doprawia szczyptą literackiego smaku. Całość wypada niestety trochę przerysowanie.
Elegia na odejście prawdziwej, nieskażonej cywilizacją prowincji, żyjącej w zgodzie z naturą, która z tego wszystkiego wychodzi, jest niewspółmierna względem wyjściowego charakteru i głównej motywacji projektu – dokumentacji zanikającego stylu architektonicznego. Nie twierdzę, że w reportażu autorka powinna ograniczyć się wyłącznie do tego tematu, ponieważ właśnie rozmnożenie opowieści wokół budynków było celem “Domów bezdomnych”. Mam jedynie wrażenie, że machina imaginacyjna poszła odrobinę za daleko i wygląda to tak, jakbyśmy zaraz nie mieli do czego wracać.
Postawienie erozji zabudowy obok wymierania pszczół, podtruwanych pestycydami, wywołuje romantyczne imaginarium powrotu do nieskażonej cywilizacją “wsi spokojnej, wsi wesołej”, która, jak nieraz się już przekonaliśmy, zazwyczaj jest życzeniową projekcją tych, którzy ten powrót postulują. Zabarwia również – naturalny w gruncie rzeczy – proces niszczenia budynków wartościowaniem i wikła czytelnika w binarną logikę opozycji: dobre-złe, naturalne-sztuczne. Po jednej stronie my, którzy utożsamiamy się z losem mieszkańców polskiej wsi, rozumiemy ich problemy i aprobujemy ich system wartości, a po drugiej – oni, socjalistyczni modernizatorzy, demoniczny „system”, nijaka, ujednolicona współczesność.
Dbać i rządzić
Napięcie pojawia się również, gdy umieścimy owe historie znikania w kontekście wypowiedzi niektórych osób, zaproszonych przez autorkę do rozmowy. W dyskusji na temat gwałtu, jakiego dokonał na architekturze polskiej prowincji socjalizm, Sebastian Obetkon dobitnie stwierdza: “uważam, że wszystko, co wybudowano na wsi po drugiej wojnie światowej, należy wyburzyć”. Potem mówi o potrzebie stworzenia “masterplanu”, który regulowałby to, jak i gdzie budować, a tym samym – zażegnałby problem chaosu przestrzennego i stylistycznego polskiego budownictwa.
Jak powinniśmy te słowa potraktować? Bo jeśli weźmiemy je na poważnie, to w książce – jako całości – pojawia się wyraźna niespójność. Szanujemy pracę ludzką, zachowujemy jej owoce i o nie dbamy czy wyburzamy, przerabiamy i modelujemy na własną modłę, wyrzucając to, co nam się mniej podoba? W postawie, jakiej przykładem są słowa Obetkona, dostrzec można spojrzenie kolonizatora, który autorytarnie podejmuje decyzje w imieniu ludzi, którzy są niewystarczająco obyci lub wykształceni, by wziąć odpowiedzialność za swoje otoczenie. Musimy być ostrożni, bo sami przez nieuwagę możemy zrobić z prowincją to samo, co chciał zrobić socjalizm – podporządkować ją własnej wizji.
Niedobrze się stało, że centralne planowanie zmusiło rzesze ludzi do budowania domów-kostek według projektu typowego. Stawiali je jednak – nierzadko dużym nakładem sił i kosztów. Jakkolwiek nie raziłyby one oka wyrafinowanego architekta, postulując ich zniszczenie, lekceważymy pracę i wysiłek wszystkich tych ludzi; negujemy wartość jednego z najważniejszych, zapewne, wydarzeń ich życia.
Nieprzyjemnie zgrzytają te wkomponowane w książkę fragmenty górnolotnych manifestów urbanistycznych, zadęcie świętego oburzenia ekspertów, romantyczne ideologie powrotu do natury i quasi-metafizyczna retoryka Nowej Wspaniałej Architektury, która ma za zadanie przede wszystkim uzasadniać osobiste wybory estetyczne. Wartość tego reportażu leży w czym innym – w przenikliwym spojrzeniu, uwadze poświęconej detalom, obrazach wydobytych ze wspomnień i opowieści. W człowieku.
Adam Partyka
Dorota Brauntsch, Domy bezdomne, wydawnictwo Dowody na istnienie, Warszawa 2019
Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Dowody na istnienie.