Z okazji wydania debiutanckiego tomu poetyckiego Pauliny Pidzik (wejście w las) z autorką rozmawia Adam Partyka.
“(wejście w las)” – tytuł Twojego tomiku zapisany jest na okładce odręcznie. Podobnie niektóre wiersze, które są w środku. To Twoje pismo?
Tak. Pomysł, by rękopisy wierszy zostały wplecione w tkankę papierowego tomu pojawił się podczas pracy nad okładką. Chciałam pokazać Marcinowi Świątkowskiemu, którą ją projektował, to jak ja ową widzę. Wzięłam więc stalówkę – piszę tylko piórem, bardzo lubię tę fizyczność – zamoczyłam w czarnym atramencie i zapisałam w ten sposób moje imię i nazwisko oraz tytuł tomu. Tak już zostało. Tytuł nie był potem przepisywany – ta pierwsza wersja, uczyniona dla siebie, niejako na brudno, trafiła na okładkę.
Jaka jest rola tej strony wizualnej tomiku i w jaki sposób powiązana jest ze stroną tekstową?
Pierwszeństwo mają wiersze – słowa – i chciałabym, żeby tak właśnie było to odbierane. Jednak ta warstwa wizualna – z zapisywaniem piórem dłonią, z fotografią otworkową na okładce – jest mi bliska i bardzo łączy się, zaplata ze słowami w całość. Mam poczucie, że poprzez tę graficzną stronę ten tom jest jeszcze bardziej mój, jeszcze mi bliższy, czulszy; taki, jak chciałam. To przestrzeń, w której mogę powiedzieć coś więcej, niż przez same wiersze i układ tomu.
Wspomniałaś o fotografii na okładce – dlaczego zdecydowałaś się właśnie na obraz wykonany w technice otworkowej?
Fotografia otworkowa przyszła do mnie dość niespodziewanie, w listopadzie zeszłego roku, podczas wyjazdu z przyjaciółmi, i równie niespodziewanie zajęła we mnie sporo miejsca. Przyjaciel, który kiedyś się tym zajmował, zabrał ze sobą pudełka, taśmy i papier światłoczuły – czyli to, co jest potrzebne do zrobienia camery obscury, a zatem samego aparatu i fotografii nim – a także wywoływacz i utrwalacz. Nic nie wyszło nam z tych fotografii – materiały były już przeterminowane, a my prawdopodobnie prześwietliliśmy papier kilka razy. Ta technika jednak od razu dotknęła mnie i poruszyła (myślę o tym, że patrzyłam wcześniej w ten sposób, tylko nie miałam w dłoniach tego narzędzia). Po pierwsze, poprzez dotykalność całego procesu – wkładanie papieru, zanurzanie go w odczynnikach, płukanie. A także jego prostota i fizyczność – najpierw tworzenie od podstaw camery obscury, a zatem sklejanie, zaciemnianie pudełka, czynienie w nim maleńkiego otworka – przekłuwanie dziurki, czy też wreszcie samo fotografowanie, które odbywa się prosto na światłoczuły papier.
To najbardziej prymitywna fotografia, najprostsza, ale mam poczucie, że właśnie dlatego najtrudniejsza. Jest się samemu miernikiem światła, trzeba je poczuć na skórze i wyznaczyć czas naświetlania. Ten czas jest krótki, chociaż dużo dłuższy, niż przy fotografowaniu analogowym – zaczyna się od kilku sekund, ale możliwe jest też robienie otworkowych fotografii kilkugodzinnych, na przykład całonocnych.
W fotografii otworkowej urzeka i pochłania mnie właśnie to, że wymaga ona najwyższej czułości, bowiem jest ogromna ilość czynników, na które trzeba być czułym. Prawdopodobnie swoją rolę odgrywa też wyczucie czy przypadek, ale myślę o tym, że jest to przede wszystkim ćwiczenie w uważności. Począwszy od spojrzenia i zastanowienia się, na co mogę odsłonić otworek i co mogę odzwierciedlić w kadrze, przez proces fotografowania, aż do etapu, gdy własnymi dłońmi trzeba wywołać fotografię. Ta prostota, a zarazem ogromna trudność, wydały mi się wtedy pociągające. Myślę, że może nawet lepiej, może tym mocniej mnie to zainspirowało i pochłonęło, że nie udało nam się nic wtedy zrobić. Wróciłam do Krakowa, kupiłam wszystko, co było potrzebne i zrobiłam sobie mój pierwszy aparat z pudełka.
I działał?
Tak, chociaż dopiero drugiego albo trzeciego dnia (intensywnych) prób udało mi się uzyskać czysty, ostry obraz – wtedy dopiero można było powiedzieć, że aparat działa, skoro rzeczywistość w jakiś sposób znalazła odzwierciedlenie na papierze. Tamta „pierwsza” fotografia to był widok z bloku. Prosty kadr: parking, ośnieżone dachy samochodów, gołe gałęzie drzew. Poczułam wtedy, że jest mi to bliskie. To uczestniczenie w światłoczułości było jak olśnienie. Tak mocne, że kiedy wiadomo już było, że tom zostanie wydany, dostanie papierowe ciało i myśleliśmy o jego okładce, chciałam bardzo, by znalazła się na niej właśnie moja fotografia otworkowa, by poprzez nią wchodziło się w ten (las).
Wcześniej fotografowałaś już w innych technikach. Co było pierwsze, wiersze czy fotografie? Myślenie poetyckie czy fotograficzne?
Pierwsze było pisanie. To był mój pierwszy mocno świadomy sposób przeżywania świata i samej siebie w nim; bycia najbliżej ze sobą. Potrzeba zapisywania pojawiła się u mnie bardzo wcześnie – odkąd pamiętam, moje doświadczenie znajdowało odzwierciedlenie w zapisywanych – dla samej siebie – słowach. Pierwszy raz pokazałam światu swój wiersz w szkole podstawowej, podczas konkursu poetyckiego, ale zrobiłam to z ogromną niechęcią. Był to dla mnie akt pewnego przymuszenia – zabierania albo wyrwania. Zaczęłam znów czy też po raz pierwszy, bo już dobrowolnie, pokazywać swoje wiersze innym dużo później, na początku studiów doktoranckich. Przez cały ten czas pisałam i czymkolwiek to zapisywanie było, zbliżało się raczej do poezji. (wejście w las) to część tej opowieści, tej historii, która jednak dość szybko zaczęła jawić mi się jako pewna całość.
Czuję jednak, że poezja i fotografia to nie są dwa odrębne porządki, ale mieszają się we mnie, zaplatają i łączą. To, co chciałabym wypowiedzieć przez słowa i przez obrazy, to są te same historie, tylko znajdują inną postać wyrażenia. Jest w moim fotografowaniu i pisaniu chyba ta sama czułość patrzenia przez maleńki otworek i myślenia obrazami.
W tytule tomu pojawia się las. I rzeczywiście – Twoje wiersze osadzone są w szeroko rozumianej przestrzeni naturalnej; w miejscu oddziaływania sił spoza porządku ludzkiego. Piszesz o sobie, że wychowałaś się “między lasem a rzeką”. Czy ten las w tytule i ten las w wierszach mają odpowiednik w Twoim doświadczeniu?
Myślę, że miejsce, w którym się rodzimy i wychowujemy – w którym zbieramy pierwsze doświadczenia, z którym i w którym uczymy się współistnieć – bardzo mocno się w nas zakorzenia. Tak, wychowałam się pomiędzy rzeką a lasem. To moje miejsce pierwsze, intuicyjne, pierwotnie bliskie – ale też takie, którego musiałam się podskórnie nauczyć. Miejsce schronienia. Jednakże jednocześnie (czy paradoksalnie?) nigdzie nie jestem bardziej naga, odsłonięta, krucha. Ten las, który wyrasta tuż za moim rodzinnym domem to jednak dopiero punkt wyjścia – do wejścia do innych lasów, lasów w środku.
A jednak las w Twoich wierszach nie jest przestrzenią bezpieczną i komfortową, przeciwnie – jest naładowany niepokojem, a nawet lękiem.
Mam poczucie, że wszyscy jesteśmy z drżeń. To być może to samo, co nazywasz lękiem. Czuję, że dotknięcie i wypowiedzenie tych drżeń czy lęków jest ważne. Tego wszystkiego, co powstaje na krawędziach, z zetknięć różnych porządków ziemi, ludzkiego i naturalnego, każdego z nich wzajemnie (myślę o nich jako o jedności). To drżenie bycia w świecie, w ziemi, pośrodku innych istot, układania sobie tego świata i dotykania różnych jego elementów; szukania swojego miejsca. To też drżenie, które wynika z jednej strony z poczucia kruchości bycia, a z drugiej – z poczucia, że nawet w tej kruchości jest ogromna siła, która może przynosić dobro i zło. Tymi samymi dłońmi można przytulać i pozbawiać życia.
Kiedy samemu konstruuje się aparat do fotografii otworkowej, najczęściej otworek powstaje poprzez nakłucie cienkiej warstwy folii aluminiowej igłą. Robi się to ręcznie, bez użycia żadnych zaawansowanych technik (choć oczywiście można do nich sięgnąć), więc jest to bardzo nieprecyzyjne – nie uzyskujemy idealnego kształtu. Krawędź tej dziurki zawsze jest trochę poszarpana, nierówna, zagięta. Mam poczucie, że miejsce pierwsze, przestrzeń, w której się wychowaliśmy, czyni w nas taki otworek, przez który patrzymy.
Patrzymy sami, swoimi oczami, i to jak uważnie i czule to czynimy zależy od nas, jednak te nierówne, poszarpane, ale też przez to niepowtarzalne krawędzie, ich drobne zagięcia, strzępki, które na nich osiadły wpływają na to pole widzenia, zaznaczają się w tym widzianym obrazie. Mam poczucie, że nasze historie i doświadczenia, podobnie jak pęknięcia, rany i blizny na nas oddziałują. Nawet jeśli się zagoją, zabliźnią, ślady zostają.
Wspomniane przez Ciebie blizny przywodzą na myśl dwa pojęcia, które pojawiają się w tomie jako tytuły wierszy – kintsugi i i kintsukuroi. Nazwy te odnoszą się do kunsztownej i czasochłonnej japońskiej techniki naprawiania potłuczonych wyrobów ceramicznych za pomocą laki wymieszanej ze złotem. Czy ślady, o których mówisz, to właśnie takie wypełnienia?
Chcielibyśmy, żeby choć niektóre rany się zagoiły, cienie blizn przestały być widoczne, ale czuję, że to właśnie z nich jesteśmy, z tych mocnych, dotykających nas doświadczeń, historii; z tych miejsc, w których się z czymś mocno stykamy, z tych śladów, które w nas to zostawia. Pisanie to próba wypełnienia tych pęknięć i pokruszeń. W technice japońskiej żywicę miesza się z różnymi metalami szlachetnymi. Nie zawsze jest to złoto – to drogi materiał, który jest używany czasami. Choć z drżeniem zapisuję w wierszu, że żyłki są złote, to nie wiem, czym wypełniam kruche, czy te łączenia takie właśnie będą. Chciałbym, żeby to było złoto – nie tylko w znaczeniu czegoś wartościowego czy dobrego, ale też jasnego, świetlistego, co może prowadzić nas dalej.
To naczynie jednak nieustannie pęka i ciągle są jakieś miejsca do wypełnienia. Dopiero kiedy zatrzymamy ten proces kintsugi na chwilę w kadrze, widzimy przez chwilę coś sklejonego, połączonego, wypełnionego. Czy ta posklejana krucha tkanka ma większą wartość? Na pewno się nas zmienia. Powstaje nowa, choć głęboko naznaczona przeszłością, całość. Objęcie tego wymaga ogromnej czułości i uważności.
Same tytuły Twoich wierszy mają w sobie coś z tej ostrożności, o której mówisz – są w nawiasach, jak gdyby były delikatnie umieszczone nad wierszami.
Nawiasy to jak gdyby moment ściszenia głosu przed jednoznacznym nadaniem imienia, tytułu. Poszukiwanie ciszy nim zacznę wypowiadać w wierszu. Poczucie niepewności przed wejściem w przestrzeń intymności, bliskości, kruchości.
To też zmaganie się z przestrzenią tego tomu – z krawędziami wierszy, które są nieostre, przesuwają się, pracują we mnie. Mam poczucie, że słowa mają wartość i że ich wypowiadanie waży – wartość ma również niewypowiadanie. Powstawanie tego tomu to ścieranie się we mnie tego drżenia – czy wypowiedzieć, czy nie.
Kiedy już zdecydujesz się na jakieś słowo, wolisz, żeby zostało ono na papierze, czy żeby zostało wypowiedziane na głos? Czy lubisz czytać innym swoją poezję, czy wolisz dzielić się nią w wersji zapisanej?
Kiedy sama czytam wiersz, lubię, żeby pierwsze zetknięcie z nim było intymne i ciche – fizycznie trzymam książę, dotykam jej. Ale potem czytam dla samej siebie na głos – nie całe tomy, tylko te miejsca, które na mnie szczególnie oddziałują – poruszają, dotykają albo drażnią. Podobnie, kiedy tworzę – najpierw zapisuję wiersz, jednak, gdy czuję, że jest już blisko, czytam na głos, mam potrzebę usłyszenia go. W moim poczuciu wiersz można usłyszeć – słowa nie tylko znaczą, ale też brzmią, język pracuje w tych dwóch strukturach, które współistnieją ze sobą. Nie chodzi tylko o rytm, melodię czy rymy, ale o coś więcej – czuję, że usłyszenie wiersza może doprowadzić jeszcze w inne miejsca, jeszcze gdzieś głębiej, dalej niż poprzez samo ściszone czytanie.
Dlatego ważne są dla mnie spotkania autorskie i czekam na ten moment usłyszenia wiersza, czytanego przez osobę, która go stworzyła. W tym czytaniu przez autora jest coś z dotknięcia jego bliskości z tym tekstem, co jest niemożliwe do zamknięcia w tomie. Słuchanie poezji to doświadczenie czegoś, co się wydarza wobec świata, jest odsłonięte, ale jednocześnie jest intymne. Kiedy sama mogę przeczytać moje wiersze, zawsze jest z tym związane drżenie, ale też ogromna czułość – mam poczucie, że to jest ważna przestrzeń, która może dotykać jeszcze mocniej.
Jak więc dla Ciebie funkcjonuje poezja w sferze publicznej? Czy ma jakąś rolę do spełnienia? Czy powinna się angażować?
Pisanie, a już na pewno pokazywanie wierszy szerzej jest jakąś formą zaangażowania – w siebie i w świat, w którym się jest i który nie pozostaje obojętny. To wejście w jego naczynia połączone i próba wpłynięcia na nie. Coś dotyka, boli, przejmuje, drażni, porusza i poprzez wypowiedzenie tego na głos, uczestniczy się w jakiś sposób w tym krwioobiegu ziemi. To, że pokazuję wiersze, jest moim zaangażowaniem – w znaczeniu czułości bycia w świecie, świadomości współistnienia, próby pokazania mojej wrażliwości i tego, co dla nie jest ważne.
Czy rolą poezji byłoby właśnie uruchomienie tego trybu czułości wzajemnej?
Myślę, że to ogromnie dużo, jeśli następuje w czytelniku poezji dotknięcie. Czy to będzie czułość, drżenie, złość – ważne, że może obudzić, poprowadzić dalej. Gdyby wydarzyło się to w czytelnikach mojej książki, byłaby to dla mnie największa czułość. Nie uważam natomiast, że poezja ma jakiś konkretny cel do osiągnięcia – dalekie mi jest czynienie z niej narzędzia. Kiedy piszę wiersze i je odsłaniam je przed innymi, nie wiem i nie mogę wiedzieć, co wydarzy się dalej i myślę, że właśnie to jest piękne.
Tom (wejście w las) ukazał się w maju 2019 roku nakładem Fundacji KONTENT.
Paulina Pidzik (ur. 1986) – Wychowała się pomiędzy lasem a rzeką.
Od czasu studiów mieszka w Krakowie.
Prawniczka. Pracuje nad rozprawą doktorską.
Pisze. Fotografuje analogowo i otworkowo.
Tworzy projekt „światło i masło”.
Próbuje czynić czułość.