Podróż na drugi koniec świata może napawać lękiem. Zwłaszcza, gdy jest to podróż w jedną stronę. Między innymi to uczucie towarzyszyło bohaterkom książki „W samym sercu morza”, gdy wsiadały na pokład lotniskowca HMS Victorious, który miał je, wojenne żony, zawieźć z Australii do ich mężów w Anglii.
Jojo Moyes zdobyła serca czytelniczek w Polsce trylogią zapoczątkowaną powieścią „Zanim się pojawiłeś”. Dzięki Wydawnictwu Znak możemy poznać również jej wcześniejsze dzieła, w tym książkę napisaną w 2005 roku, a wydaną właśnie po raz pierwszy w Polsce, zatytułowaną „W samym sercu morza”. Nie znam książkowych hitów Moyes, muszę jednak przyznać już na wstępie, że ta pozycja wciągnęła mnie swoją fabułą bardziej, niż jakakolwiek inna powieść czytana przeze mnie w ostatnim czasie.
Jest rok 1946, już po wojnie. Avice, Margaret, Jean i Frances to cztery zupełnie inne kobiety, które różni prawie wszystko, a którym przyszło dzielić przez sześć długich tygodni maleńką, prowizoryczną kajutę w naprędce wydzielonych w tym celu w szybie windy samolotowej przestrzeniach. Bohaterki są bowiem żonami wojennymi, które poślubiły brytyjskich żołnierzy, chwilowo stacjonujących w czasie wojny w Australii, rozdzielonymi z ukochanymi znacznie szybciej niżby tego chciały. Gdy wreszcie nastał pokój, kobiety z wytęsknieniem oczekiwały listu z zaproszeniem na statek, którym popłyną do dalekiej Anglii. Czas mijał, liniowców i samolotów pasażerskich nie przybywało, więc pod naciskiem brytyjskiego rządu, kobiety miały zostać dostarczone na pokładzie ogromnego lotniskowca, śpiąc w szybie windy właśnie, pod niepotrzebnymi już samolotami bojowymi.
Dla zakochanych do szaleństwa i wręcz usychających z tęsknoty kobiet nic jednak nie znaczyły takie niedogodności i 655 młodych Australijek (najmłodsza pasażerka miała 15 lat) wsiadało na pokład. Jak łatwo się domyślić, zgromadzenie tylu przedstawicielek płci pięknej na tak, mimo wszystko, małej przestrzeni i na tak długi czas oraz w otoczeniu ponad tysięcy marynarzy, mechaników i żołnierzy, musiało doprowadzić do wielu spięć, krępujących, a nawet tragicznych w skutki sytuacji. „W samym sercu morza” to jednak przede wszystkim opowieść o miłości, niesprawiedliwych ludzkich osądach, traumach z przeszłości, z którymi tak ciężko sobie poradzić. Każda z kobiet dźwiga bowiem ze sobą bagaż swoich doświadczeń wojennych, rodzinnych tragedii czy dziecinnych mrzonek. Moyes umiejętnie pobudza naszą ciekawość, bardzo powoli zdradzając kolejne fakty z życia bohaterek, które wpływają na ich przemiany oraz sposób, w jaki czytelnik je odbiera.
Osobiście uważam za ogromny walor książki fakt, że została ona zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Ponad 50 lat temu lotniskowiec naprawdę przewiózł młode kobiety, które czekały na swoich mężów w Australii nieraz latami lub wręcz przeciwnie – niektóre małżeństwa zostały zawierane po kilku tygodniach znajomości, tak więc wiele z tych kobiet nie była nawet pewna, czy mają do kogo i do czego płynąć. Zostawiały jednak rodzinę i cały świat, jaki znały, by ruszyć, często pełne obaw, do swych mężów i ich rodzin. Moyes znała te historie z pierwszej ręki, bowiem jedną z tych wojennych żon była jej babci, której dedykowała tę książkę.
„W samym sercu morza” wciąga od pierwszej strony i nie pozwala przestać myśleć o jej bohaterkach aż do zapoznania się z całą historią, a nawet i dłużej. Każdy rozdział Moyes rozpoczyna cytatem z gazet, listów lub innych materiałów historycznych opisujących niezwykłą podróż sześciuset kobiet lotniskowcem, dzięki czemu pragniemy poznać jeszcze więcej faktów na ten temat, sięgamy więc po dodatkowe informacje. Jak dla mnie jest to idealne połączenie – wciągająca fabuła, która odwołuje się do autentycznych wydarzeń. Ta książka na pewno długo nie pozwoli o sobie zapomnieć.
Autor recenzji: Aleksandra Cabaj
Tytuł: W samym sercu morza
Autor: Jojo Moyes
Tłumaczenie: Anna Gralak
Wydawnictwo: Znak Litera Nova
Data premiery: 01.07.2020