Królestwo czarnego łabędzia Lee Carroll to książka dość specyficzna. Urban fantasy stworzony przez autorkę kryminałów Carol Goodman i jej męża, poety Lee Slonimsky’ ego z domieszką elementów baśniowych, zabarwiony delikatną nutą pop – kultury.
Historia jest dość konwencjonalna. Oto młoda kobieta – zajmująca się wyrobem biżuterii, przypadkowo trafia do sklepu z antykami. Właściciel przybytku oferuje jej sporo pieniędzy za małą przysługę – Garet ma otworzyć srebrną szkatułkę, którą ktoś zalutował, a że dziewczyna właśnie dowiedziała się, że galeria ojca stoi na krawędzi bankructwa, propozycja zdawała się być nie do odrzucenia. Tajemnicza szkatułka okazała się być istną Puszką Pandory, a po jej otwarciu w mieście zaczęły się dziać dziwne rzeczy…
I tak Garet, chcąc nie chcąc, wchodzi w świat jakby wyjęty z baśni. Odkrywa pilnie strzeżony sekret matki, poznaje wróżki, duszki, żywiołaki, przystojnego wampira, od których uczy się niesamowitych rzeczy (odbywa lot z Empire State Building, zwiedza miejskie kanały w postaci cząstek molekularnych, zagłębia się w przeszłość za pomocą smoka) a wszystko to, po to, by zamknąć znów szkatułkę, uwięzić na powrót w niej złe moce, oraz pokonać niszczycielskie zapędy Johna Dee – tak, tak, tego Johna – nadwornego astrologa Elżbiety I. Jeśli dodam, że nowi przyjaciele Garet noszą szekspirowskie imiona – Oberon, Ariel, Puk, to otrzymamy pełen obraz niezwykłej kompozycji Lee Carroll.
Tylko ja nie wiem, czy dla mnie, to nie za dużo. Czuję się zbombardowana pomysłami, które nie zawsze ze sobą współgrają i mogłyby z powodzeniem obdzielić trzy kolejne powieści. Romans śmiertelnika z wampirem, sceneria miasta jak z filmów o Batmanie i magia XVI- wiecznej Anglii. Mimo, to Królestwo czarnego łabędzia czyta się dobrze, chociaż nie powiem, że jednym tchem i na pewno nie jest to klasyczne urban fantasy.
recenzja: Aleksandra Karwala
Lee Carroll, Królestwo czarnego łabędzia, Prószyński i S-ka, Warszawa 2011