Przyszliście tutaj tylko dlatego, że jest gorąco i chcecie się ochłodzić – tymi słowami wita nas Marcin Kalisz tuż przed rozpoczęciem „Świadków”. Jeśli sztuka zaczyna się od podjęcia bezpośredniej interakcji z publicznością, to daje nadzieje sporego potencjału.
Ona i on. Kobieta i mężczyzna. Zamknięci w przestrzeni pokoju pośrodku, którego stoi sofa w odcieniu czerwieni. Do dyspozycji mają niewiele więcej prócz otrzymanej przestrzeni, rekwizyty poszerzą się później o książkę i kieliszek. Przez większą część czasu będą oni jednak działali na naszą wyobraźnię słowami. za jej sprawą tworząc obrazy w naszych głowach. Nawet jeśli trudno mówić tutaj o dynamizmie, to dzieje się wiele. Przez co bez znajomości dramatu Różewicza możemy poczuć lekkie zagubienie, ale nie jest on konieczny do czerpania satysfakcji ze spektaklu.
Na akt pierwszy składa się recytowanie poematu „Nasza mała stabilizacja”, opisującego rzeczywistość w której „apokalipsę cytuje się do poduszki”, a „biel nie jest już taka biała”. I chociaż gdzieś tam pośród tych rzeczy ujawnia się strach o spodnie, szafę i poetykę na przykład, a do tego jeszcze o stabilizację, która „może jest snem tylko”, to bohaterowie wierzą, że jednak się jakoś ułoży. Czy to nie są słowa, które często sami sobie powtarzamy w trudnych sytuacjach? Wszystko to wypowiedziane na dwa głosy niczym w reklamie lub teleturnieju – jakby świat został sprzedany telewizji. Przekaz zawarty w „Małej stabilizacji” zdaje się zwiastować relatywizm moralny oraz zatarcie granic i wartości. Nic tu nie jest takie, jakim być powinno. Nie ma o co się oprzeć, bo wszystko wydaje się być iluzją.
W akcie drugim spotykamy parę – małżeństwo, które rozprawia o rzeczach codziennych, przeplatając rozmowę zdaniami, które idealnie nadają się na sentencje. A gdy robi się przesadnie poważnie oddają się poetyckiemu opisowi tego, co widzą za oknem. Opowiadają o dziewczynce i kotku, o chłopczyku, który rzeczonego kotka zabija. Siebie nazywają pieskiem i kotkiem, jednak mimo czułych słów nie potrafią się porozumieć. Gdzieś spomiędzy ich rozmów przenikają wspomnienia o przeszłości, że było inaczej. Swoje dyskusje toczą siedząc na kanapie. Dotknięcie powierzchni poza meblem zdaje się bohaterom sprawiać fizyczny ból.
W akcie trzecim do głosu dochodzi dwójka mężczyzn – drugi i trzeci. Bezimienni bohaterowie mogą być każdym z nas. Niezdolni do działania, do tego by zmienić cokolwiek, prowadzą tylko rozmowy o przeszłości. Rozmawiają, ale mówią bardziej obok siebie, niż do siebie. Pomimo przywoływania przeszłych sytuacji nie potrafią się porozumieć. Każdy zajmuje się w rzeczywistości sobą, są kolejnym duetem, który reprezentuje bierność.
Wszystkie zaprezentowanych w dramacie postaci łączy stagnacja. Obecna sytuacja nie do końca im odpowiada – jest niewygodnie, jednak stabilnie. Czy może być coś bardziej prawdziwego? W końcu człowiek niewielu rzeczy boi się bardziej niż zmiany. Bo chociaż stosunki nie układają się najlepiej, to lepiej tak niż wcale – taką filozofię wyznają przedstawione postaci. Bohaterowie czasami tylko budzą się na moment, by zdać sobie sprawę, z tego, że ich mała stabilizacja może być snem. Trwa to jednak dosłownie moment, później wracają do pozornego spokoju. Ona (Aneta Wirzinkiewicz) i on (Marcin Kalisz), dwie postaci zamknięte w przestrzeni pokoju. Rozegrana na dwa głosy i dwie osoby sztuka, idealnie obrazuje dramat Różewicza. Minimalizm połączony z maksymlizmem przekazu składa się na esencję teatru. Teatru, który porusza. Bo świadkowie, to ludzie, którzy stali się obserwatorami własnego życia. Niezdolni do zmiany, pomimo niewygody wolą siedzieć na kanapie. Czy nie jest to bardzo często opis nas samych?
Recenzowała: Monika Matura
Tytuł: Świadkowie czyli Nasza mała stabilizacja
Obsada: Aneta Wirzinkiewicz, Marcin Kalisz
Reżyseria: Piotr Jędrzejas