„Gdy Sherlock staje się Hamletem”
Postać Benedicta Cumberbatcha jest doskonale znana wszystkim miłośnikom seriali i nie tylko. Tak się akurat składa, że nie należę do tego zacnego grona – aktor ten był dla mnie wielką niewiadomą, co budziło pewien niepokój. Od samego już początku to właśnie Benedict wcielający się w tytułową rolę w „Hamlecie” lansowany był na główną „atrakcję” spektaklu. Jak bohater wprawiony z roli londyńskiego detektywa sprawdził się w najbardziej rozpoznawalnym dramacie Szekspira? Krótko mówiąc – doskonale.
Fabuły Hamleta nikomu chyba szczególnie nie trzeba przybliżać. Mamy tu rozpadającą się rodzinę – matka Hamleta wychodzi za mąż za brata tragicznie zmarłego króla. Prędko się okazuje że królowi ktoś pomógł zejść z tego świata, a jego rozwścieczony duch pragnie zemsty. Tak więc Hamlet staje przed zadaniem pomszczenia ojca, czemu będą towarzyszyły liczne rozterki i bunt przeciwko sytuacji bez wyjścia.
Spektakl był retransmisją z londyńskiego National Theatre, co gwarantowało dobrą aranżacje techniczną przedstawienia. Nie bez powodu chcę zacząć od tego aspektu – całe tło, bogactwo scenografii i sposób ujęcia poszczególnych scen bez wątpienia zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Scenografia była świetnie dobrana – nie nachalna, a konkretna, nie skupiała uwagi widza, ale świetnie dopełniała całość spektaklu. Podobało mi się bardzo „klasyczne” podejście do „Hamleta” w tej kwestii. Nie było tu sztucznych, symbolicznych elementów wybijających się z samej narracji przedstawienia. A gdy nawet pojawiały się takie, wciąż nie przysłaniały one gry aktorskiej. Słowem scenografia była tym czym być powinna – idealnym tłem, uzupełniającym całość. Tłem bardzo bogatym i robiącym potężne wrażenie.
W pamięć zapadły mi sceny wewnętrznych rozterek Hamleta – wprowadzany był wtedy efekt spowolnienia czasu. Oświetlenie skupiało się na sylwetce głównego bohatera, gdy jednocześnie w koło tło nie zamierało – niezależnie od wszystkiego poruszało się powoli, jakby czas zwolnił wokół tytułowego bohatera. Jest to przykład przemyślanej formy spektaklu. Przykład sztandarowy ale nie jedyny. Brawa dla reżysera!
Wróćmy teraz do wspomnianego Benedicta Cumberbatcha. Moim zdaniem w roli Hamleta sprawdził się świetnie. Rola młodzieńca rozrywanego przez wewnętrzne emocje i niemogącego sobie poradzić z targającymi nim emocjami pasowała do niego zaskakująco dobrze. Dużo tu było emocji i osobistego zaangażowania w grę. Przy tak trudnych rolach łatwo popaść w przesadę – jednak spokojnie, Benedict wypadł bardzo autentycznie.
Także reszta obsady aktorskiej spisała się na medal. Każdy z nich stworzył wyraźna postać, pełną emocji a przede wszystkim niejednoznaczną. Każda z nich miała własne rozterki i przekonania. Ciężko było stwierdzić, że ktoś w tym spektaklu był zły – wszystko zależy od strony, z której spojrzymy na sprawę. Co za tym idzie, pogłębiająca się paranoja króla Klaudiusza staje się równie ciekawa jak kryzys wewnętrzny Hamleta. Oczywiście duża w tym zasługa samego Szekspira, jednak aktorzy wcielający się w postacie bez dwóch zdań wycisnęli z nich maksimum autentyzmu.
Warto jeszcze wspomnieć, że całość w żadnym razie nie jest przytłaczająca – w spektakl zręcznie wplecione są wątki komiczne, które w odpowiednich momentach rozluźniają atmosferę. Jest to zrobione tak, że wydają się być naturalne. W wielu sztukach próby rozbicia ponurego, uduchowionego nastroju kończą się sztucznymi scenami, wybijającymi się z całej sztuki. Tu natomiast wszystko przebiega naturalnie. Śmiejemy się z nieporadności bohaterów, aby minutę później śmiertelnie poważnie słuchać ich filozoficznych wywodów.
Całość sztuki zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Po wyjściu z kina mogę stwierdzić, że było to przedstawienie drobiazgowo przygotowane i dobrze przemyślane. Wszystkie elementy tworzą zręcznie ładna całość. Nie jest to jednocześnie ciężki spektakl. Słowem – możne go polecić właściwie każdemu. Dla fanów Szekspira jest to pozycja obowiązkowa.
recenzował: Adam Dziadek