Miał być spektakularny come back legendarnego kreatora Michaśki i jej towarzyszek, które na kartach „Lubiewa” gorszyły, szokowały i bawiły w wielkim stylu, jest jednak historia, której do „Lubiewa” daleko. Dobrze przynajmniej, że stylistycznie autor pozostał w formie pozwalającej mu szafować językiem, do którego zdążył już przyzwyczaić czytelników.
Szumu przed wydaniem „Fynf und cfancyś” było co niemiara, a sam autor rozpływał się w zachwytach nad książką, którą płodzi. A tu taka sytuacja: książka się ukazała, a nadzieje czytelników na come back „Lubiewa” zostały zawiedzione i entuzjazm osłabł. Owszem, nie można Witkowskiemu zarzucić, że nie udał mu się język powieści. Warstwa językowa jest jak najbardziej na miejscu: w książce roi się od słów brzydkich i rubasznych, za które tak polubiliśmy autora. Nie szczędzi się nam prozaizmów i wulgaryzmów oraz wymyślnych środków stylistycznych. Co się jednak stało z warstwą fabularną? Gdzie te pocieszne hece w wydaniu naszych bohaterek?
Przenosimy się do Austrii, Niemiec i Szwajcarii lat 90. Jest więc szeroko pojęty kicz minionych dekad, pedanteria obywateli krajów niemieckojęzycznych wyolbrzymiona do maksimum. Jest też Michaśka i Dianka, które jako emigrantki z bloku wschodniego, na gruncie tym usiłują dorobić się, sprzedając swe uroki starszym, niejednokrotnie schorowanym i sfiksowanym panom. Szczegóły anatomiczne, weryzm i jaskrawość w opisie nie do końca mnie satysfakcjonują. Brak mi soczystych i wyrazistych zwrotów akcji, brak mi scen nurzających się w oparach absurdu, które w przypadku „Lubiewa” budowały fenomenalny humor. Przebrnęłam leniwie przez treść książki; bez ekscytacji i fajerwerków, które mi obiecywano. Czuję niedosyt, gorzki żal, że „Lubiewa” nie udało się wskrzesić, choć autor nie poprzestawał na staraniach, by tak się stało. No cóż, może następnym razem.
Recenzowała: Dominika Makowska
M. Witkowski, „Fynf und cfancyś”, Wydawnictwo Znak