Zaczyna się dość niepozornie. Las, rozmowa dwóch mężczyzn, wbrew pozorom błaha, kłócą się o wynik rozgrywek piłki nożnej. Nagle jeden z nich buntuje się, nie ma zamiaru iść dalej, bo najzwyczajniej w świecie bolą go nogi. Jak się okazuje – nie ma butów, dlatego wędrówka jest aż tak uciążliwa. Pada strzał. Zmęczony spacerowicz już nie będzie skarżył się na stopy. Kapral Wydra wykonał swoje zadanie. Zabił esesmana.
Zaglądamy do obozu, bo tak należałoby nazwać ciasne lepianki, liche szałasy, klatki z drewna. Polacy walczący o wolność, wcale na dumnych nie wyglądają, wręcz przeciwnie są na granicy głodu i wyczerpania. Żądzą nimi tabletki bromu i zupa z muchomorów, bo racje żywnościowe są coraz uboższe. Jednak oni są zaskakująco wytrwali, nie chcą rezygnować z przyjętych już ideałów. Do czasu…
Jest kolejne zlecenie. Trzeba zlikwidować kolaboranta Kondolewicza. W tym celu Wydra udaje się do miasta, odwiedza dom dawnego przyjaciela. Wieczór upływa na rozprawianiu o dawnych, dobrych czasach. Wódka leje się strumieniami, podniebienia łechcą specjały milczącej żony, a wspomnienia układają się w całkiem oczywisty scenariusz. Mija noc. Rankiem rozmowa wygląda zupełnie inaczej, jest agresywna i zdecydowana, prowadzi do nieuniknionego. Pomimo oporu wystraszony właściciel młyna wychodzi z domu i udaje się na ostatni spacer w życiu.
Dalszy ciąg zdarzeń nie jest jednak taki jak założyliśmy. W obozie zamiast znajomych twarzy, kapral Wydra znajduje trupy. Niemcy wymordowali cały oddział. Nie da się nic zrobić. Kondolewicz ucieka, a że związane ręce nie są jego sprzymierzeńcem – szybko ginie, potykając się o wystający kamień. Okazuje się jednak, że nie wszyscy mieszkańcy obozu zostali zamordowani. Niektórzy mieli po prostu szczęście, inni sami o nie zadbali…
Zdrada – to najważniejsze słowo w tym filmie. Scenariusz doskonale obrazuje, że ta ma wiele twarzy. Jedne są okrutne, bo wynikają z przekonania właściwego wyboru, chęci poprawy własnego losu, innymi kieruje strach, lęk o najbliższych, jeszcze inne są podyktowane ideą walki o wolność i potępienia złych czynów. Wszystkie mają takie same konsekwencje. Zdradza drżąca o swój los żona (Sonia Bohosiewicz), przekonany o wyższości nad innymi miejski przedsiębiorca Kondolewicz (Maciej Stuhr) i chcąca ocalić siostrę sanitariuszka Pestka (Weronika Rosati). Kary za haniebne czyny wymierza kapral Wydra (Marcin Dorociński). Nazwiska mówią same za siebie, aktorstwo na najwyższym poziomie. Każda postać doskonale wykreowana, odegrana z pełnym zaangażowaniem, niesamowicie autentyczna.
[imagebrowser id=55]
Obława to film układanka, swoistego rodzaju puzzle – wieloaspektowy i wielowymiarowy. Narracja jest prowadzona niechronologicznie, wydarzenia ukazywane z różnych perspektyw. Wszystko dzięki retrospekcji. Jednym wydają się cudownym zabiegiem, dzięki któremu film można uznać za mistrzostwo, inni uważają, że jest tu zupełnie niepotrzebna, a brak tego zabiegu wpłynąłby na lepszy odbiór całości. Zdecydowanie należę do tych drugich. Powroty i ucieczki, kolejne szczegóły, inny stosunek do przedstawianych wydarzeń, czy postaci, wszystko wikła całkiem niezły (choć nie najlepszy) scenariusz.
Świetne zdjęcia Arkadiusza Tomiaka. Napełniają grozą, ale i fascynują, ukazują naturę skażoną, a z drugiej strony ocalałą od wojny. Charakteru dodaje muzyka Michała Woźniaka, tajemnicza i mroczna. Wszystko to sprawia, że świat przedstawiony jest przerażająco prosty i surowy. Nie ma zbędnej (typowej dla Polaków) podniosłości, heroizmu czy pouczania.
Obława Marcina Krzyształowicza na pewno nie jest ekranizacją ku pokrzepieniu serc, ani mającą wyciskać łzy. Jest to trafione połączenie partyzanckiego losu Polaków z wojenną rzeczywistością i życiem po życiu… zdrajcy.
Film zobaczycie na Festiwalu OffPlusCamera! Kiedy? Zajrzyjcie tutaj.
/Agnieszka Gałczyńska/