czyli Babka ziemniaczana babci Hali po krakowsku!
Zachęcona swoim ostatnim sukcesem kulinarnym sprzed trzech tygodni, postanowiłam przeprosić się z garami i ponowienie spróbować swoich sił w kuchni. Tym razem, za sprawą Beaty Sadowskiej i jej książki pod tytułem „I jak tu nie jeść!”, zmierzyłam się z Babką ziemniaczaną babci Hali.
Przepis
Wydawał się banalny, chociażby ze względu na prostotę składników w nim podanych: „półtora kilograma ziemniaków, 3 cebule, 2 jajka, 2 ząbki czosnku, mąka, 3 łyżki oleju rzepakowego, zioła (takie, jakie lubimy i mamy w domu) + obowiązkowo majeranek, sól do smaku”. Banalne, prawda? Niestety nie do końca. Jako zagorzała fanka, ale wciąż jeszcze adeptka, jakże skomplikowanej sztuki kulinarnej, wymagam od przepisów ciut więcej, niż tylko skrótów myślowych autora. Chociażby zioła. Jeżeli w domu aktualnie nie posiadam żadnych, bo rozumiem że papryka słodka w proszku to nie zioło tylko przyprawa, to idąc do sklepu po składniki na babkę, jakich ziół mam szukać? I czy mają to być zioła suszone, czy może te w doniczce, i co w ogóle mieści się pod tym pojęciem? Bazylia [sic!], ale to nie jest polskie zioło, za to Babka ziemniaczana babci Hali brzmi jak ukryty skarb kuchni staropolskiej. No cóż jakoś te dwa składniki nie idą mi w parze. Ale to tylko mój punkt widzenia, zapewne większość z Was ma swoje ulubione zioła i z miejsca wiedziałaby, co do owej babki dodać. Nie ukrywam jednak, że zabrakło mi tej informacji w przepisie, jak również zdefiniowania przez autorkę na jakich oczkach powinnam wcześniej obrane ziemniaki, cebulę i czosnek zetrzeć. Tarłam na grubych, nie wiem czy słusznie. Po wymieszaniu startych warzyw, jajek, przypraw, zioła w postaci majeranku (nie odważyłam się eksperymentować), mąki oraz soli, powinnam otrzymać cytuję „konsystencję plasteliny”. Nie otrzymałam, może dlatego że ilość mąki nie została podana. Sypałam hojnie, od serca, ale w pewnym momencie mąka się skończyła. Jednak wydaje mi się, że konsystencja jaką osiągnęłam nie była aż tak bardzo zła, bowiem udało mi się skutecznie uniknąć wodnistości masy na babkę. Ale czy przypominała plastelinę? Po upieczeniu i rozkrojeniu na pewno tak. Ziemniaki, po półtorej godzinie pieczenia w temperaturze 180 stopni, były przyjemnie miękkie ale całość miała kolor i konsystencję kitu do uszczelniania okien. Chyba tak miało być, bo po zjedzeniu solidnej porcji Babki ziemniaczanej babci Hali o dziwo nic mi nie jest. Co więcej, drugą foremkę zamierzam zabrać ze sobą jutro do pracy i poczęstować nią moich eko-bio-wega-kolegów.
Reasumując
Podoba mi się sposób wydania tej książki, zwłaszcza fotografie autorstwa Celestyny Król od patrzenia na które, człowiek z miejsca robi się nieprzyzwoicie głodny. Świetnie czyta się przypisy samej Beaty Sadowskiej, jej wspomnienia z dzieciństwa czy anegdoty związane z opisywaną aktualnie na potrzeby książki potrawą. Nie jestem natomiast zwolenniczką koncepcji miksowania wszystkiego w blenderze, oraz fanką przepisów w których lista składników, mimo że krótka, zawiera w sobie produkty o których istnieniu większość ludzi nie ma pojęcia. Myślę jednak, że jest to idealna książka dla wszystkich tych, którzy regularnie co weekend uwielbiają wyprawy na drugi koniec miasta tylko po to, by sklepie bio i eco nabyć: topinambur, komosę czy ras el hanout, cokolwiek to jest. Smacznego.
Recenzowała: Karolina Chłoń
Autor: Beata Sadowska
Tytuł: I jak tu nie jeść
Wydawnictwo: Wydawnictwo Otwarte