
Zanim spektakl się rozpocznie, widzowie zostają wprowadzeni w atmosferę absurdu i grozy. W bramie przy budynku teatru stoi uwiązany koń. Za jakieś trzy metry przechodzimy obok drugiego. Minąwszy tę jakże oryginalną część scenografii, kierujemy kroki na podwórko przy wejściu. Tam czeka na nas kolejna niespodzianka: karetka, nosze pokryte umazanym czerwoną farbą prześcieradłem. W przedsionku słyszymy monolog Moskwina, opowiadającego o swojej „zbrodni”. Przyćmione światło, rozstawione wokół znicze, tworzą klimat rodem z horroru.
Jeśli ktoś jednak oczekuje mrożącego krew w żyłach spektaklu o niebezpiecznym psychopacie, to może się bardzo zdziwić. Główny bohater – Anatolij Moskwin – nie jest żadnym nekrofilem o demonicznych rysach. To troskliwy opiekun, wybawiciel biednych dzieci zamkniętych w czeluściach grobowców. Daje im drugie życie, otacza czułą opieką. Układa swoje „córeczki” do snu, czyta im bajki na dobranoc, robi przyjęcia urodzinowe, pozwala im wyjadać ze słoika krem kakaowy. Na scenie nie obserwujemy mumii i ich szalonego kolekcjonera, a ciepłe scenki rodzajowe z wnętrza „porządnego” domu, w którym tatuś zajmuje się swoimi pociechami. W kontekście całości, właśnie te fragmenty wydają się być najbardziej przerażające. Można odnieść wrażenie, że Moskwin w roli ojca sprawdza się dużo lepiej niż biologiczni, „prawowici” rodzice dziewczynek. Tłumione, rozpierające go perwersyjne pożądanie, wcale nie jest tu przedstawione w złym świetle.
Spektakl jest groteskową grą ze stereotypami, zakorzenionymi kulturowo narracjami na temat śmierci. Chociaż akcja ciągle przenosi się z cmentarza do domu Moskwina, to jeden element scenografii wciąż pozostaje niezmienny – jest nim ustawiona na środku sceny trumna, która spełnia funkcję łóżka, stołu, ławki, a nawet łódki. Śmierć, pomimo tego że jest nieodłącznym elementem ludzkiego istnienia przestaje być tematem tabu, wokół którego narasta mnóstwo mitów. W scenie, w której ciało Maszy jest przekazywane rodzicom, zostaje brutalnie zdemistyfikowany topos matki cierpiącej – pijana rodzicielka wymiotuje na widok mumii swojego dziecka. Natomiast dla pani z telewizji, najważniejszą wiadomością jaką ma przekazać publice, jest fakt, że na ciele dziecka nie znaleziono śladów wykorzystania seksualnego. Reszta już schodzi na dalszy plan.
Przedstawienie jest krzykliwym widowiskiem, na które składa się gra świateł, głośnej muzyki, ruchu. Ta absurdalna, choć oparta na faktach opowieść o śmierci i życiu pozagrobowym świetnie odnajduje się w tej osobliwej, agresywnej, kiczowatej formie. Trudno jednak jest powiedzieć, czy spektakl świadomie i z premedytacją brnie w tandetę, czy nie. Na duże wyrazy uznania na pewno zasługuje gra aktorska. Aktorzy zmieniają swoje role, wcielają się w różne postacie, będąc każdą z nich w stu procentach, chociaż jednocześnie można odnieść wrażenie, że świetnie się przy tym bawią. Jedno trzeba powiedzieć: jest to bardzo ciekawa i oryginalna propozycja Teatru Nowego. Niekoniecznie dla fanów horrorów, chociaż i ci znajdą tu coś dla siebie…
Autor recenzji: Ligia Kazusek
Teatr: Teatr Nowy
Tytuł: „Wszystkie misie lubią miód”
Reżyseria: Mikita Waladzko
Scenografia: Krzysztof Kaczmar
Obsada: Anna Antoniewicz, Martyna Krzysztofik, Lena Schimscheiner, Krystian Durman, Jarek Widuch.
Kostiumy: Adrian Lewandowski