
Hanoch Levin cieszy się w naszym kraju niesłabnącą popularnością. Po „Sprzedawcach gumek” w krakowskim Teatrze Bagatela przyszła pora na „Płomień żądzy”.
Levin pisze często o życiu Żydów, próżno mówić jednak, że zajmuje się on życiem wyłącznie jednej nacji, tematy, które porusza są bowiem bliskie każdemu człowiekowi. Jego utwory często nadają bohaterom i sytuacjom kształtów nierealnych, z innej strony nieco prześmiewczych. Nie inaczej jest w przypadku „Płonienia żądzy”. Sztukę rozpoczyna monolog wygłoszony z wanny przez Jakiegoś Huszpisza, który jest gotowy na to by posiąść kobietę, chętnych jednak nie widać. Przemowa zderzona zostaje ze słowami Pupcze Chrupcze, słynącej ze swej mało atrakcyjnej aparycji. Dziewczyna wprost płonie od pożądania ugniatając ciasto, z którego formułuje wymarzone dziecko. Rozterki młodych doskonale znane są ich rodzicom, matka Chrupcze gasi na przykład jej pożądanie wylewając na nią zimną wodę. Rodzicie Huszpisza postanawiają natomiast skorzystać z usług Leibecha, okolicznego swata (choć jego profesje trudno wypowiedzieć jednym tchem).
W ten sposób łączą się losy nieporadnego Jakiegoś i szpetnej Chrupcze. I choć chłopak nie do końca przekonany jest co do tej transakcji, to w końcu ulega i postanawia zaznać wspólnego życia. Po ślubie dochodzi do pierwszej, dość nieudanej nocy i od tej pory chłopak zyskuje miano impotenta, a całość akcji zapętla się właśnie wokół jego niedyspozycji i prób zaradzenia jej. Całość została dość mocno okraszona humorem, nawet jeśli gdzieś podskórnie czujemy, że tak naprawdę jest to śmiech przez łzy, trudno się powstrzymać. Wyśmiewany jest bowiem w znacznej mierze absurd życia. Ostatecznie bowiem żadne próby nie są wystarczające i Jakiś musi sobie uświadomić, że chociaż piękno istnieje, a on wiecznie śni o księżniczkach i innym świecie, to może te przymioty i udział w nich zarezerwowane są dla kogoś innego. Być może prawdziwe życie rzeczywiście toczy się gdzieś indziej.
„Płomień żądzy” wypada znakomicie i to w znacznej mierze dzięki doskonale dobranej obsadzie. Wojciech Leonowicz oraz Ewelina Starejki doskonale odegrali role bohaterów zagubionych i wycofanych z życia. Ich dialog, w którym padają słowa, że najlepiej byłoby się wcale nie urodzić, brzmi przekonująco i budzi refleksję. Błyszczy również Ewa Mitoń, grająca matkę Chrupczę, wiecznie niezadowolona i towarzyszący jej Krzysztof Bochenek w roli jej cholerycznego męża sknery. Smaczku dodaje także kręcący się tu i ówdzie Chapton Krudicer – szwagier (Michał Kościuk).
„Płomień żądzy” to opowieść o człowieku, jego żądzach i pragnieniu lepszego świata, który nie nadejdzie. Bo gdy się nie ma czego chce, trzeba polubić to co się ma. Ostatecznie i tak wszyscy skończymy w piachu. Może jednak wniosek jest nieco bardziej optymistyczny, niegościnną rzeczywistość przypominającą ruiny można bowiem polubić i zaakceptować, nawet jeśli akceptacja ta przychodzi dopiero po nieudanych bojach o marzenia i licznych rozczarowaniach. Jest to jednak być może akceptacja wynikająca z głębokich przemyśleń, wykonana z pełną odpowiedzialnością. A taka postawa, nawet w zestawieniu z marnym człowieczym losem zawsze daje nadzieję.
Autor recenzji: Monika Matura
Tytuł: Płomień żądzy
Scenariusz: na podstawie „Jakiś i Pupcze” Hanocha Levina
Reżyseria: Małgorzata Bogajewska
Scenografia i kostiumy: Anna Chadaj
Obsada: Wojciech Leonowicz, Piotr Różański, Małgorzata Piskorz, Ewelina Starejki, Krzysztof Bochenek, Ewa Mitoń, Michał Kościuk, Marek Kałużyński, Adam Szarek, Kamila Klimczak
Mzyka: Bartłomiej Woźniak
Data premiery: 1 października 2015
Spektakl obejrzany dzięki uprzejmości: Teatru Bagatela