Sandra Borowiecky to 28-letnia dziennikarka, reporterka, a także pisarka. W grudniu 2015 r. wydała swoją pierwszą powieść fabularną „Ani żadnej rzeczy” (link: http://www.kulturatka.pl/2016/08/31/historia-napisana-alternatywnie-ani-zadnej-rzeczy-s-m-borowiecky-recenzja/). W tak młodym wieku ma już na koncie współpracę z „Gazetą Bankową”, „Uważam Rze”, tygodnikiem „ABC”, „W Sieci”, lokalną gazetą „Mieszkaniec”, magazynem „Żyj Zdrowo i Aktywnie”. Mogliśmy także oglądać ją na ekranach – pracowała dla telewizji Superstacja, TVN i TTV. Teraz zarządza własną Grupą Medialną Szpalta. Jednak za jej największy sukces należy uznać udowodnienie młodym Polakom, że pomimo wszystko i na przekór wszystkim, można osiągnąć swój, nieważne jak mało prawdopodobny cel.
Skąd u Pani takie zamiłowanie do dziennikarstwa?
Dopiero zaczynamy, a pani już zadaje mi trudne pytania (śmiech). Oczywiście mogłabym wcisnąć tu łzawą historię dziewczynki z biednego domu, dziewczynki, która chodząc spać głodna, nauczyła się walczyć o sprawiedliwość i tej sprawiedliwości wobec słabszych, mniej odpornych na kapitalistyczne zacięcie tego świata, bronić za wszelką cenę. Prawda leży jednak pośrodku. Bo jedno to to, że byłam dzieckiem z ubogiej rodziny, a to znaczy, że musiałam umieć walczyć o swoje, drugie zaś, to dość mistyczna, ale prawdziwa teoria, że są tacy ludzie, których zawód wybiera sam, trochę jakby los pchał ich w jednym, konkretnym kierunku. Jakkolwiek banalnie to zabrzmi, ja czułam pociąg do trudnych tematów i chciałam zostać dziennikarką od zawsze. Po prostu. I nawet jeśli komuś się to nie podoba, bo sam błądzi jak dziecko we mgle, szukając swojej drogi, mnie udało się wiedzieć wcześniej niż inni, co pocznę ze swoim życiem. I tego się trzymam.
Właśnie, dość wcześnie zaczęła Pani swoje życie zawodowe. Raczej droga jaką powiela większość to szkoła, studia, studia + prace dorywcze i dopiero etat. Co może być przyczyną takiego wyboru?
Odpowiedź na pytanie dlaczego, kryje się w potrzebie buntu. Ja się od zawsze przeciwstawiałam utartym schematom. Dlatego właśnie, mając prawie trzydzieści lat nie mam dzieci, męża, nie gotuję kartofli i nie smażę kotletów, czując jednak ochotę na sushi (nie mam nic przeciwko kartoflom, jakkolwiek politycznie to może zabrzmieć). Po prostu czasami na tym świecie zdarzają się takie jednostki, które zamiast płynąć z falą, łapią się gałęzi i zawracają, żeby szukać źródła. O tym, czy dobrze robią, czy nie popełniają fatalnego w skutkach błędu, nie mogę dziś mówić, bo zwyczajnie brak mi jeszcze życiowego doświadczenia w tym temacie. Fakt jest taki, że zaczęłam pracę w mediach mając trzynaście lat. Mając osiem lat, biegałam po domu z wielkim dyktafonem i plikiem kartek ze scenariuszem programu, który sama wymyśliłam. Powtarzałam w kółko „Sandra Borowiecka, zapraszam na program <<Rozmowy w Toku>>, dziś naszym gościem będzie…”, i tym gościem była najczęściej moja mama, która czytała z kartki to, co jej tam koślawymi literami napisałam. Wtedy to była zabawa, ale taka na poważnie, z zacięciem, którego na szczęście rodzice we mnie nie zgasili, tylko pozwolili mi je rozwijać, mimo że przeczyło zdrowemu rozsądkowi. Potem był „Super Express”, czasy licealne, kiedy zamiast chodzić do szkoły, szukałam topielców nad Wisłą, bo akurat takie śledztwo wpadło mi w oko i uznałam że warto zaryzykować, mimo że szefowie gazety stukali się w czoło, bo przecież jak dziecko miałoby niby zająć się podobnym tematem. I wbrew ich ocenom, właśnie z tego tematu zrobiłam pierwszą w życiu rozkładówkę. Mam to wydanie „Super Expressu” do dziś. I te pochopne oceny „dorosłych”, ten upór, to dążenie do szukania prawdy, to jest właściwie najlepsza odpowiedź na pytanie dlaczego obrałam taką, a nie inną drogę. Ja naprawdę wierzę, że warto robić tylko to, co się kocha.
Bardzo głośno było o Pani w roku 2013 r. po liście, który rozesłała Pani do kilku redakcji, gdzie napisała o swoim wyjeździe do Anglii. Czy, patrząc z perspektywy czasu, chciałaby Pani skomentować jakoś tamtą sytuację?
Najpierw uściślę. Ja nie byłam na emigracji, ja podjęłam wyzwanie, które pozwoliło mi głębiej zrozumieć sytuację ludzi, którzy decydują się wyjechać z Polski. Napisałam reportaż, wzbudziłam ogromne emocje, osiągnęłam coś, czego nikomu innemu osiągnąć się nie udało i myślę że nikt nigdy nie powtórzy mojego sukcesu z maja 2013 roku. To była dziennikarska prowokacja, moja prowokacja, dzięki której sama musiałam bardzo szybko podjąć wiele istotnych decyzji. Pyta mnie pani jak to oceniam z perspektywy czasu? Otóż to był najtrudniejszy okres mojego życia. Najwięcej się wtedy nauczyłam i jako człowiek, i jako dziennikarz, ale spotkałam się z ogromną falą hejtu, zawiści i całkowitego ludzkiego niezrozumienia. Jak to powiedział jeden z moich kolegów: „cała Polska wylała na mnie swoje przepełnione szamba”. Zawrzało, zabulgotało i z ludzi uszła ogromna ilość frustracji z którą nijak nie potrafią sobie poradzić. Po tamtym reportażu, po wszystkim co się wtedy wydarzyło, od pobytu w Londynie aż po współpracę z „Uważam Rze”, „Superstacją” i „Gazetą Bankową”, mogę powiedzieć jedno – Polska to nie jest kraj dla młodych ludzi. To jest kraj dla wariatów, pasjonatów, ludzi z determinacją wielką jak Pałac Kultury i wytrwałością długą jak drogi w Australii. Tu się trzeba umieć rozpychać, bić, gryźć, szarpać i układać, bo bez tego klapa na całej linii. Tu trzeba wiedzieć ile to jest sześć złotych na godzinę, bo od 2013 roku w kwestii wynagrodzeń niewiele się zmieniło, a jeśli już, to skandaliczne warunki pracy zeszły jeszcze głębiej do podziemia do tzw. szarej, teraz już czarnej jak ziemia strefy. Prawda jest taka, że w tym kraju nie ma mowy o życiu dla zwyczajnego Kowalskiego, który po prostu chce pracować i wieść spokojne, dość stabilne życie. To jest wynik neokolonialnej propagandy sukcesu i niestety w pojedynkę żaden młody człowiek tego nie zmieni. A z tym, żeby młodzi Polacy chcieli ruszyć cztery litery i wspólnie podjąć działanie, jest naprawdę trudno. Cieszymy się z porażek sąsiadów, płaczemy nad swoim losem, użalamy się, pomstujemy na szefów, ale tylko w czterech ścianach, za zasłoniętymi oknami, przy mdłym świetle nocnej lampki. To błędne koło. I w tym sensie nic od 2013 roku się nie zmieniło.
Ma teraz Pani swoją firmę, wydawnictwo i portal dziennikarski, czy było, czy może nadal jest, trudno utrzymać się w tej branży, zacząć coś swojego?
Założyłam Grupę Medialną Szpalta rok temu. Dziś mamy inwestora, rozwijamy się. Jesteśmy medialnym startupem, i cokolwiek chce pani ode mnie teraz usłyszeć, nie będę oszukiwać i snuć pięknych opowieści na temat cudowności pracy nad własnym biznesem. To jest wielkie wyzwanie z ogromną skalą ryzyka. To jest praca po dwadzieścia godzin na dobę, zarwane noce, stracone przyjaźnie, obrażona rodzina, brak czasu na cokolwiek. To jest szukanie pieniędzy, walka o każdy dzień, o każdego pracownika, bo naprawdę nie jest łatwo znaleźć pasjonatów tego zawodu. To jest walka z rynkiem wydawniczym, który moim zdaniem zabija czytelnictwo w Polsce. Czy jest trudno? Jeszcze jak! Ale nie zamieniłabym tego na nic innego. Za żadne pieniądze. No chyba, że ktoś zaoferowałby kilka godzin snu więcej…
Jak ocenia Pani jakość i poziom współczesnego dziennikarstwa? Jak widzi Pani przyszłość tego zawodu?
Nie oceniam jakości. Moim zdaniem jest kilkuset dziennikarzy z powołania, i reszta towarzystwa wzajemnej adoracji, które perfekcyjnie wchodzi w rolę marionetek. Przyszłość należy do dziennikarstwa niezależnego, które rozwija się w Internecie.
Wydała Pani swoją książkę, jest to zdaje się Pani debiut literacki? Skąd pomysł na taką tematykę?
Pomysł jest wynikiem dziennikarskiego śledztwa. Mając 25 lat, nie mogłam udźwignąć tak wielkiego skandalu międzynarodowego, pisząc książkę reporterską, uznałam więc, że na początek dobra będzie powieść. I tak się to zaczęło, i trwa nieprzerwanie.
Jak Pani zdaniem mogą potoczyć się dalsze losy naszej historii, czy to koniec potęgi Watykanu? Czy te zatajone dokumentacje, o których wspomina Pani w posłowiu swej powieści, kiedykolwiek zostaną opublikowane?
Watykan nie upadnie, ponieważ jest główną siłą napędową światowej polityki. Upadnie idea państwa kościelnego, które prowadzi owce i barany do wiadomego końca. Dokumenty dotyczące II Wojny Światowej i współpracy na linii Watykan – Szwajcaria – Argentyna – Austria już wychodzą na jaw. Kolejne skandale dotyczące zatajania prawdy przez Watykan ujrzą światło dzienne i to już niebawem. Jestem o tym przekonana. Tylko opinia publiczna musi bardzo czujnie obserwować światową scenę polityczną. Media nie będą o tym mówić oficjalnie, nie pojawią się nagłówki na pierwszych stronach gazet. To się dzieje i będzie się potęgowało. Żadne kłamstwo nie jest wieczne, a Watykan ze swoją godną pożałowania determinacją w ukrywaniu niewygodnych faktów będzie się musiał zmierzyć z oskarżeniami, które dziś są zaledwie szeptem jednostek.
Ile zajęło Pani przygotowywanie materiału do książki, zbieranie informacji?
Dwa lata na pierwszą część, i kolejne dwa, do chwili obecnej, na drugą. Pisanie „Ani żadnej rzeczy” i teraz drugiej części „Która jego jest”, zabrało mi spory kawałek życia.
Czy ma Pani jakieś dalsze plany co do pisania? Może jakaś kolejna książka?
Po napisaniu drugiej części, zabieram się za książkę reporterską o tej samej tematyce. Ucieczka wysokich rangą nazistów, ale przede wszystkim tajemnice doktora Mengele i ośrodków Lebensborn, których działalność wcale nie zakończyła się wraz z końcem wojny. Ich ofiary, tamte dzieci, ich wnuki żyją i zaczynają szukać prawdy o swojej przeszłości. Nie wolno nam tego wymazać, udawać że tego nie było, podobnie jak zagłady Romów czy Żydów. Swoją drogą, polecam poszukać informacji na temat Porajmos, bo chyba sporej części światowej opinii publicznej zagłada Romów umknęła.
Czy miałaby Pani na koniec jakąś radę dla młodych, wykształconych…, którzy pragną, tak jak Pani zostać dziennikarzami, kończą coraz to nowsze uczelnie i kierunki, a potem bezskutecznie próbują znaleźć pracę?
A kim ja jestem, żeby ludziom mówić jak mają żyć? Gdyby każdy trzymał się swojego życia, próbował robić to, co naprawdę lubi, był taki jaki chce być, a nie jak chce być odbierany przez otoczenie, gdyby ci co pracują za grosze mimo studiów, albo odrabiają pańszczyznę jako stażyści, odważyli się powiedzieć „nie” jawnemu wyzyskowi, to pewnie żyłoby się łatwiej. Może po prostu ludzie powinni bardziej zaufać sobie, uwierzyć w to, że zasługują na dobre życie?
Rozmawiała: Karolina Orlecka