„Miasto glin”, nowa książka autorki wielu bestsellerowych thrillerów, to faktycznie powieść przemawiająca. Zapowiadana jako „prawdziwa petarda i pierwszorzędny thriller” wydaje mi się być rzeczywiście lekturą rewolucyjną. Tłem porywającej opowieści o zasadach (zachowaniach i nałogach) panujących w policji i życiu w wielobiegunowej Atlancie, jest bowiem amerykańska rewolucja obyczajowa, czas wielkich przemian i walki z uprzedzeniami. Główny wątek tej opowieści, osnuty został obrazem rozwarstwienia i dyskryminacji rasowej, wyznaniowej, seksualnej, najwięcej miejsca pozostawiając chyba jednak dyskryminacji ze względu na płeć.
Kate Murphy, główna bohaterka opowieści, to kobieta młoda, wrażliwa i krucha, piękna lecz na pozór też nieco fajtłapowata i nieporadna. Wychowywana w bogatej rodzinie z wyższych sfer i przeżywająca swój osobisty dramat po stracie męża, postanawia wziąć jednak byka (czy tam życie) za rogi i znaleźć sens swojego nowego życia. Nie mając sił na nic, z wewnętrznym odczuciem że nie nadaje się do niczego i zewnętrznie widoczną kruchością i niepewnością siebie, idzie na żywioł wybierając hart ciała i ducha w prawdziwej szkole życia – akademii policyjnej. Decyduje się na pracę w policji, w której na porządku dziennym są seksistowskie drwiny ze strony mężczyzn i otwarta niechęć ze strony silnych charakterologicznie kobiet. Jakby tego było mało jej pierwszy dzień w pracy, przypadł na moment tuż po zabójstwie kolejnego policjanta, z którego ledwo uszedł z życiem drugi partner – ulubieniec policyjnych elit i ich krewny, młody przystojniak Jimmy. Strzelec, bo tak nazywany jest ów seryjny morderca, zabija policjantów na służbie według charakterystycznego, choć bardzo zagadkowego klucza. Policja postawiona na nogi i zmotywowana dodatkowo wściekłością i strachem przed mordercą nie może jednak wytropić winowajcy.
Do akcji wkraczają więc kobiety – siostra Jimmiego, harda i troszcząca się o brata policjantka Meggy oraz niedoświadczona, przestraszona sama siebie nowicjuszka Kate. Mimo tego, iż do tej pory wyrzucane były przez facetów do interwencji „śmieciowych”, teraz swą postawą, odwagą i sprytem próbują udowodnić, że kobiecy patrol może być na równi skuteczny, jeśli nie skuteczniejszy od męskich.
W akcję poszukiwawczą snajpera wplątanych zostało mnóstwo interesujących wątków pobocznych, a w każdym z nich znajdujemy mocne, wyraziste postacie. Przez to dość ciężko jest o kompleksową, całościową recenzję. Z drugiej jednak strony im mniej napiszę, tym lepszą zabawę znajdziecie w czytaniu i odkrywaniu ciekawostek z „Miasta glin”.
Choć – przyznam szczerze – początek lektury nie wciągnął mnie zbyt mocno, a bo to opisy wydawały mi się zbyt mało przemawiające do wyobraźni, a bo to akcja wydawała mi się być spisana zbyt chaotycznie i nieczytelnie, tak od połowy książkę czytało mi się naprawdę szybko (widać dostosowałam się po prostu do tempa akcji). Główną rolę w tym odczuciu grały z pewnością pochłaniające, bogate osobowości opisywanych w książce postaci. Bardzo ważna była również chęć rozwikłania zagadki, która mimo pewnych domysłów już nieco wcześniej, trzymana była w tajemnicy niemal do samego końca.
Książka pozostawiła we mnie mały niedosyt. Przekręcając ostatnią jej stronę, aż chciałoby się mieć na stole drugą część tej powieści i od razu wejść w dalsze losy Kate, Maggy i innych kobiet pracujących w atlandzkiej policji. Mam jednak nadzieję, że kiedyś jeszcze o nich usłyszę.
Autor recenzji: Agnieszka Jedynak
Tyuł: Miasto glin
Autor: Karin Slaughter
Wydawnictwo: Muza
Premiera książki: 14 wrzesień 2016