W Narodowym Starym Teatrze w Krakowie już od marca tego roku można oglądać Książkę telefoniczną w reżyserii Michała Buszewicza. Nie jest to jednak spektakl nadzwyczaj ambitny. Głębię w nim ukrytą – a takowa, wbrew pozorom jest – trzeba wydobywać niezwykle ostrożnie, bo czasem nie wiadomo czy mamy do czynienia z dramatem czy z farsą. Jeśli nastawiasz się na miłe spędzenie czasu i dobrą zabawę, to spektakl ten nadaje się idealnie. Niczego więcej jednak od niego nie wymagaj. Mógłbyś wyjść rozczarowany.
Główny zamysł reżysera, który postawił na interakcje aktorów z publicznością, niestety zawiódł. O ile przygotowywane scenki wychodzą znakomicie, aktorzy, zresztą bardzo dobrzy, przykuwają uwagę, a porozstawiane między publicznością stare, pochodzące jeszcze z czasów PRL-u telefony, połączone w jedną sieć i dzwoniące nieustannie, niezwykle ciekawie wpisują się w klimat, tak improwizacja i usilne zmuszanie widza do kreatywności nie wyszło najlepiej.
Zanim jednak zacznę krytykować, wspomnę o tym, co mi się w Książce telefonicznej podobało. Dialog między córką i matką (w tych rolach Paulina Puślednik i Zbigniew Kossowski) wyszedł wiarygodnie i dość wzruszająco. Można wyłapać bardzo trafne uwagi dotyczące relacji między dzieckiem a rodzicami, w jednym momencie wzruszyć się, by po chwili wybuchnąć śmiechem. Niesamowity baryton Kossowskiego, mimo że w tej scenie wciela się w kobietę, czule łechce co wrażliwsze uszy, natomiast patrząc na Puślednik, grającą nierozumianą przez matkę i osamotnioną 30-latkę, wydaje nam się, jakbyśmy widzieli nas samych.
Maciej Charyton ciekawie wygłosił monolog szalonego telefonisty. Ta językowa logorea budzi zachwyt – ciężko nadążyć za pędzącymi raz po raz słowami, wypowiadanymi w melodyjny sposób i przypominającymi leksykalną wirtuozerię. Wciąż zmieniające się tempo głosu – raz szybsze, raz wolniejsze – zaskakuje nieprzewidywalnością.
Monika Frajczyk natomiast, ze swoją charyzmatyczną osobowością, wdziękiem i elfim spojrzeniem, wystarczy że pojawi się na scenie i oczywistym staje się fakt, że oczy większości zwracają się w jej stronę. Porozumiewając się z widzami językiem migowym wprowadza nas w refleksyjny nastrój, i choć siedzący wtedy między publicznością Maciej Charyton chrapie, chcąc zburzyć skupienie widza, Frajczyk nie poddaje się i kontynuuje. Ta urocza aktorka, a trzeba dodać, że początkująca, budzi niesamowite emocje. Potrafi hipnotyzować i bawić jednocześnie. Jej mimika mówi więcej, niż kilkaset słów innych aktorów. To właśnie scena, gdy na migi pokazuje nam sytuacje opisane w jednym zdaniu i wyświetlane z tyłu na ekranie, jest najbardziej wzruszającą z całego spektaklu. Niestety – aktorzy niedługo pozwalają nam na wewnętrzną deliberację.
Świetnie radzą sobie oni w wyuczonych fragmentach spektaklu. Kiedy jednak do gry wchodzi improwizacja, widz zaczyna zastanawiać się, czy nie pomylił drzwi i nie przyszedł na przedstawienie dla dzieci.
Takie właśnie wrażenie miałam, gdy Błażej Peszek odebrał czarodziejski telefon od jednej z osób siedzących na widowni. Dialog wymuszony, sztywny, choć robiący wszystko, by wyszedł „na luzie”, powtarzane kilkakrotnie zwroty i pytania – nie wnosiło to nic wartościowego, nie było ani odrobinę kreatywne. Jedyne co pozostało widzowi to uśmiechnąć się w ramach solidaryzacji z aktorem, albo i nawet uwierzyć w szczerość tego uśmiechu, podbudować jego ego i dać do zrozumienia, że fajnie mu to wyszło. Jednak wewnątrz pozostał niesmak.
Drugim nie do końca udanym pomysłem, który w zamyśle reżysera może miał być puentą, może oczkiem do widza, a może miał pobudzić do refleksji, tylko nie wyszło tak jak powinno, było wykorzystanie ostatnich dziesięciu minut spektaklu. I znowu odważny Błażej Peszek zdecydował się wziąć najtrudniejsze zadanie na swoje ramiona. To on objaśnił jednemu z widzów całą misję i przez słuchawkę telefonu prowadził go przez cały Stary Teatr. Uczestnikowi tego zadania należą się gromkie brawa, bo nie tylko perfekcyjnie je wykonał, ale i rozbawił publiczność poczuciem humoru. Gorzej jednak z Peszkiem, który w roli przewodnika wyszedł bardzo przeciętnie i miałko.
Ta rozmowa z publicznością na myśl przywodzi mi Wroga ludu, którego wyreżyserował Jan Klata i którego zobaczyć było można również na deskach Starego Teatru na Jagiellońskiej. Grający głównego bohatera Juliusz Chrząstkowski na końcu spektaklu zwrócił się do widowni i rozemocjonowanym, czasem wręcz natarczywym tonem wygłosił monolog na temat kondycji dzisiejszego świata. Jego pytania stawiane widowni, mimo że nie zawsze otrzymywały odpowiedzieć, jednak zmusiły do takiej refleksji i autoanalizy, do jakiej tylko nielicznym aktorom udaje się skłonić widza. Chrząstkowski wyszedł genialnie. W przypadku tej sztuki rozmowa z publicznością, choć wychodziła poza przyjętą konwencję, w niezwykły sposób oddziałała na wyobraźnię. W Książce telefonicznej wyglądało to, by nie użyć gorszego słowa, po amatorsku.
Zaserwowana nam seria skeczów, choć zabawna i, co trzeba przyznać, przyjemna wizualnie dzięki projektowi scenografii wykonanemu przez Martę Kuligę, jest tak naprawdę o niczym. Stare telefony, ciągłe rozmowy pełne słów bez znaczenia, niemożność porozumienia się między bliskimi, osamotnienie w świecie pełnym ludzi. Temat poruszony przez Buszewicza jest uniwersalny. Przedstawiony nawet w lekki, humorystyczny sposób, ale podkreślając nie wyłuszczone tu wartości, mógłby stać się kuriozum Starego Teatru. W tej jednak odsłonie mnie nie zachwyca.
Autorka recenzji: Diana Kaczor
Spektakl: Książka telefoniczna
Obejrzane dzięki uprzejmości Narodowego Starego Teatru w Krakowie