„Jeśli znajdziesz się wśród wron, musisz krakać tak jak one.” To przysłowie idealnie opisuje powód, dla którego wybrałam się na seans „La La Land”, okrzykniętego już oscarowym zwycięzcą. Nie chciałam odstawać od rozentuzjazmowanych tłumów wychodzących z kina z oczami jak pięć złotych, od tych pań, które nie mogły się nadziwić „ale jak to jest, że Ryan im starszy tym młodszy?”, od panów wzdychających do Emmy Stone i jej słodkich piegów. Zatem – bilet w dłoń i usiadłam w szesnastym rzędzie. No i chciałam zaraz wstać.
Damien Chazelle, reżyser całego zamieszania i twórca „Whiplasha” po raz kolejny sięga po sprawdzony twór: znana twarz + muzyka. Mia jest niespełnioną aktorką, Sebastian zakochanym w jazzie mężczyzną z marzeniem otwarcia własnego klubu. Ona zamiast grywać rólki filmowe obsługuje aktorów w kawiarni wielkiej wytwórni, on zarabiając na rachunki, które się non stop mnożą, grywa kolędy w podrzędnych restauracjach fantazjując o wielkiej, jazzowej scenie. Oboje zabiegani, żyjący w Los Angeles – mieście sparafrazowanym w tytule filmu jako miejsce, w którym spełniają się sny. I jak przystało na komedię romantyczną – muszą wreszcie się spotkać, wpaść na siebie, pocałować i żyć długo i szczęśliwie. Nie do końca tak to tutaj wygląda, ale mam nadzieję, że sami się o tym przekonacie.
„La la..” jest również musicalem i mamy tutaj nawet sporą dawkę dobrych brzmień, zwłaszcza jeśli chodzi o wykreowany na potrzeby filmu zespół i prowadzony przez dawnego kolegę Sebastiana – Keitha (w tej roli John Legend). Tytułowy utwór śpiewany przez oboje aktorów „City of Stars” to jeden z nielicznie miłych i ciepłych momentów w tym filmie. Nie, Emma i Ryan nie tańczą rewelacyjnie. Nie, nie śpiewają zawodowo chociaż nie słychać fałszu. Momentów, gdzie reżyser robi kopiuj/wklej i korzysta z setek innych kinowych obrazów jest całe mnóstwo. Doszukacie się ich na pewno. Wieczorne wyjście z koleżankami? Jasne, że do kogoś kto ma willę z basenem. Wycieczka do obserwatorium w Griffith Park? Nie ma problemu, dostaniemy się tam wprost z kina i niepostrzeżenie zwiedzimy całość kompleksu. Koleżanki Mii – oczywiście są cudownymi psiapsiółkami. Ryan – przystojny facet w Los Angeles nie ma jeszcze żony, ani dzieci, ani nawet dziewczyny. No przecież…
Jeśli zamysł reżysera był taki, aby zrobić film lekki, przystępny, delikatny, dla całej masy uśmiechniętych ludzi – to na pewno mu się to udało. Jeśli chciał nam utrzeć nosa i pobawić się z nami w zrozumienie całej otoczki Los Angeles, fantazjowania na jego temat, niemożliwych, nierealnych planów, które nagle za sprawą czarodziejskiej różdżki się spełniają – to też mu się udało. Widz jest zachwycony, że może się pobujać na krześle i przytulić do partnera obok, gdy Mia właśnie płacze podczas kolacji z Ryanem. Ja nie tego oczekiwałam po tym filmie, nie tego chciałam po obrazie, który zgarnął 7 (!) Złotych Globów. Nierówna dynamika scenariusza może być dla wielu zaletą, ale dla widza poszukującego nieskomplikowanej zabawy może być nieco nużąca.
Jedynym spajającym film ogniwem była dla mnie muzyka Justina Hurwitza, tylko ona łączyła poszczególne, źle wyklatkowane obrazy w jedną całość. Była jak balsam łagodzący po opalaniu. Jak zimna woda na oparzenie. Była po prostu dobrą muzyką.
Autor recenzji: Karolina Futyma
Tytuł: La la land
Scenariusz: Damien Chazelle
Reżyser: Damien Chazelle
Data premiery: 20.01.2017 r. (Polska) 31.08.2016 r. (świat)
Obejrzane dzięki uprzejmości: Kijów.Centrum