Spotykałam się z nazwiskiem Mii Sheridan już niejednokrotnie – jest to w końcu zachwalana przez New York Timesa autorka, która swoimi powieściami zachwyciła już nie jedną osobę. Sięgnęłam w końcu za pozycję zachwalaną zarówno przez czytelników, jak i krytyków, aby przekonać się, że proza pani Sheridan jest mi zupełnie nie do smaku.
Eden. Nowy początek jest przede wszystkim kontynuacją serii Sign of love. Opowiada historię dwójki młodych zakochanych, których trzy lata temu rozdzielił tragiczny wypadek. Okazuje się, że cały ten czas mieszkali w jednym mieście, a książka opisuje moment ich ponownego spotkania. Jednocześnie bohaterowie, będący do tej pory sierotami, starają się odnaleźć swoje korzenie i pokonać demony przeszłości. Poprzedni utwór – Calder. Narodziny odwagi – nie jest mi znany, w związku z czym w recenzji postaram się ominąć fakty, których nie zrozumiał ze względu na nieznajomość poprzedniego tomu.
Myślę, że nie można zrzucić wad książki na moją nieznajomość tematu: po pierwsze, jest ona kiepsko napisana. A każdy szanujący się czytelnik wie, jak duże znaczenie dla utworu ma jego język, który służy za narzędzie. Tutaj mam pewien problem – nie wiem, czy język wydaje mi się aż tak infantylny ze względu na tłumaczenie (w tej roli Petra Carpenter), czy w oryginale jest on odbierany tak samo. Książka pełna jest utartych frazesów (a właściwie z nich składają się dialogi), które mają pociągać czytelnika za odpowiednie sznureczki. Zapewnień o miłości, mów o chronieniu siebie nawzajem, wspomnień przeszłości, powtarzanych ogrom razy tragedii, których czytelnik od połowy książki ma już po dziurki w nosie, są tam miliony. Ach, no i nie zapominajmy o scenach erotycznych – bo główni bohaterowie kochają się praktycznie zawsze i wszędzie, a autorka nie szczędzi nam pikantnych opisów, choćby i miała na to poświęcić jedną trzecią powieści.
Nieodłącznym elementem każdej stronicy Eden jest także… kursywa. Sama nie wiedziałam, że zabieg tak błahy może mnie zirytować – a jednak podkreślanie w ten sposób przypadkowych, właściwie nic nie znaczących słów, doprowadzało mnie do szału już w pierwszym rozdziale. Używanie kursywy przy przywoływaniu myśli bohaterów było jak najbardziej umotywowane, Sheridan poszła w tym jednak za daleko – w pewnym momencie natknęłam się na wyrażenia przyimkowe, których tylko połowa zapisana była kursywą. Tragizm sytuacyjny? Dobra pisarka powinna budować go poprzez dialogi i rzetelne opisy, a nie podkreślanie wizualne co ważniejszych słów.
Jeśli chodzi o fabułę – świetnie! Bo historia ma potencjał. W końcu jest to opowieść o sekcie, opowieść o tym, jak godzić się z traumą, opowieść o pragnieniach i miłości przede wszystkim. Jak dla mnie – być może dlatego, że nie jestem miłośniczką romansów? – Sheridan skupiła się nie na tym, na czym powinna. Główny wątek to historia miłości Eden i Caldera, którzy odnajdują się po latach, aby odnowić swoje uczucie. Jednak czytając, czekałam przede wszystkim na pojawienie się postaci pobocznych, które, gdyby ich postaciowanie było rzetelniejsze, zmietliby ze sceny dwójkę kochanków. Zarówno Xadner, jak i matka Eden – Carolyn, a wreszcie ojciec Caldera – Morris (który pojawia się dosłownie na sekundę), mogliby zostać bardziej rozpisani pod każdym względem. Matczyna nadopiekuńczość to świetny temat, który można rozbudować na wiele warstw – tymczasem Sheridan magicznie ulecza problem podczas jednej rozmowy (pełnej łez i uścisków, oczywiście). Najbardziej zaskoczyło mnie, jak niewiele dowiadujemy się o Morrisie Reedzie – a właściwie, jak szybko Calder godzi się z tym, że jego ojciec jest psychopatą (więcej zdradzić nie chcę, gdyby ktoś chciałby się na powieść skusić). Działanie postaci Sheridan jest niesamowicie kiepsko umotywowane, ciężko czytelnikowi uwierzyć w logikę ich myślenia, a uproszczenia i pobieżność opisów jest wręcz nie do zniesienia (bo przecież policja przez trzy lata nie dowiedziała się, kim jest przewijający się przez całą powieść Hector, ale Eden wystarczyła jedna wizyta w bibliotece).
Nie wiem, komu powieść polecić. Być może dostarcza ona pod względem romansu – choć tutaj tylko, jeśli jest się fanem ciągłych scen łóżkowych i nieustannego szeptania czułych wyznań. Powieść jest niestety przewidywalna, od początku wiemy, że epilog będzie obrazem uroczej sielanki. Nie możemy liczyć nawet na klasyczną rozłąkę kochanków, zakończoną pocałunkiem w deszczu – Calder i Eden miliardy razy szepcą, że nie opuszczą się nigdy, nie stać ich nawet na kłótnie, a pod poduszki podrzucają sobie irysy. Ni to sielanka, ni kryminał, może coś na pograniczu powieści erotycznej a’la Grey?
O, proszę – fankom 50 shades of Grey polecam.
Autor recenzji: Natalia Plichta
Tytuł: Eden. Nowy początek
Autor: Mia Sheridan
Tłumaczenie: Petra Carpenter
Wydawnictwo: Wydawnictwo HELION
Data premiery: 03 sierpnia 2016