Narodowy Stary Teatr w Krakowie zachwyca coraz to ciekawszymi spektaklami. Od jakiegoś już czasu na scenie zobaczyć można „Paw królowej”, sztukę bazującą na szokującej powieści Masłowskiej. I choć trafia ona do młodego czytelnika poprzez nowoczesną, hip-hopową i dość wulgarną formę przypominającą uliczne slangi, do zagrania już taka łatwa nie jest. Paweł Świątek jednak bardzo dobrze poradził sobie w reżyserii.
Ta językowa logorea Masłowskiej, przełożona na deski teatru i uwydatniona subwersywnym zachowaniem aktorów, niewątpliwie budzi zachwyt. Ciężko nadążyć za pędzącymi raz po raz słowami, wypowiadanymi w takt nuconych w tle przebojów, choć znanych, to jednak ukazanych w innej odsłonie; budzi zachwyt aktorska wirtuozeria, rytm i wciąż zmieniające się tempo – raz szybsze, raz wolniejsze i zaskakujące swoją nieprzewidywalnością. Z drugiej jednak strony tak bezpośrednie, bezpruderyjne zwroty i opowieści snute na teatralnej scenie wprawiają w zakłopotanie. Niektórzy, ci bardziej zdystansowani do siebie widzowie, dają upust swym emocjom i śmieją się do rozpuku. Są też tacy, którzy siedzą sztywni i – czyżby nie byli przygotowani na „Masłowskie masło maślane”? – z przestrachem trzepoczą rzęsami rozglądając się po sali. Najbardziej warci uwagi są jednak ci, którzy przez moment śmieją się po to, by za chwilę dyskretnie otrzeć łzy spływające po policzkach. Tak – „Paw królowej” bez wątpienia jest spektaklem wywołującym skrajne emocje. Potrafi bawić i wzruszać jednocześnie.
Wsłuchując się w dźwięki dobiegające ze środka sceny możemy czerpać przyjemność nie tylko lingwistyczną, wrażliwsi słuchacze dostrzegą w tym spektaklu również niezastąpione źródło rozkoszy muzycznej. Niekiedy nie wiadomo czy lepiej zamknąć oczy i dać się ponieść czarującemu i zarazem mającemu coś z psychodeliczności rytmowi, który przez chwilę łechta delikatnie nasze uszne bębenki, by po chwili móc wtargnąć w nasz umysł ze zdwojoną siłą przerażającymi krzykami i pogwizdaniami, czy może skupić uwagę na kocich ruchach Małgorzaty Zawadzkiej, nietuzinkowej mimice Pauliny Puślednik albo nagłych i nieraz akrobatycznych przewrotach Szymona Czacki. Nie wspominając już o Bartoszu Bieleni, który, bez względu na to co robi, swoją androgeniczną urodą przykuwa spojrzenie każdego widza. Muzyka, co trzeba podkreślić, nie jest tutaj wspomagana żadnymi wcześniejszymi nagraniami czy jakimkolwiek głośnikiem. Muzykę tworzą aktorzy. Oni nie tylko grają głównych bohaterów powieści Masłowskiej, nie tylko zajadle akcentują każde wypowiadane zdanie ze szczególnym uwzględnieniem tych najbardziej perwersyjnych zwrotów – oni też śpiewają, beat boxują, gwiżdżą, klaszczą, bekają, a nawet pierdzą. Słychać przeboje Kylie Minogue, Wilków, Paktofoniki czy Edyty Górniak. Ta sinusoida zmiksowanych kawałków tworzy pewnego rodzaju harmonijną niespójność. Nic do siebie nie pasuje w sposób doskonały.
Scena – ściany oblepione zielonym, przypominającym płytki łazienkowe gumoleum – przywodzi na myśl coś w rodzaju łaźni bądź niewielkiej sali gimnastycznej, pośrodku której widoczna jest duża srebrna kula. Ta jednak początkowo nie odgrywa istotnej roli, dopiero gdy akcja zaczyna się rozkręcać również kula wpada w ruch. Stroje aktorów nieźle komponują się w tej łazienkowo-gimnastycznej scenografii, wykonanej przez Marcina Chlandę. Każdy z nich ma na sobie biały, sportowy strój, doskonale nadający się do letniej gry w tenisa, nawet piłeczek tu nie brak (posłużą one w pewnym momencie jako instrumenty). Aktorzy, choć początkowo przyciśnięci do ściany, przykucający i dość długo w tej pozie pozostający, cały czas coś bełkoczą. Bełkot ten słychać od samego początku. Prawdę mówiąc, zaczął się on dużo wcześniej niż sam spektakl. Gdy widzowie gorączkowo zajmowali miejsca, oni już skuleni recytowali i wyśpiewywali nielogiczne zwrotki piosenek, slogany reklamowe, fragmenty romantycznej poezji. Klimat spektaklu stworzyli więc jeszcze przed zapełnieniem całej widowni. Już wtedy oczy wszystkich zwrócone były w ich stronę z zastanowieniem, czy aby na pewno trafili do teatru, czy może nogi poniosły ich do szpitala psychiatrycznego – w końcu aktorzy zachowywali się jak obłąkańcy.
Mimo wszystko pokazują pełną klasę i po krótkiej rozgrzewce zaczynają wchodzić na potężny diapazon energii, który już będzie trwał do końca spektaklu. Narracja cały czas biegnie nie zwalniając tempa, scena wrze od kompulsywnych ruchów aktorów. Tylko na moment gasną światła, by po tych wygibasach mogli chwilę odetchnąć i wrócić z pomnożoną siłą. A siłę, trzeba przyznać, mają wielką, szczególnie jeśli chodzi o siłę jedności. Nie lada wyczynem jest bowiem tak perfekcyjnie zsynchronizować wszystkie ruchy, gesty i dźwięki. Każde ich mrugnięcie oka, każdy oddech jest przewidziany i perfekcyjnie oddaje nastrój sztuki. Aktorzy działają w pełnej symbiozie i co do tego nie ma wątpliwości.
A więc jak widać, do przedstawienia medialno-artystycznej warszawskiej bohemy, aktorzy nieźle się przygotowali. Ozdobiony rymami monolog, wyszydzony i zdeformowany przez Masłowską tak jak i wcześniej przez telewizję czy reklamy, tutaj potraktowany został równie dobrze. Karykaturze podlega wszystko i wszyscy. Szymon Czacki wcielił się w Stanisława Retro, wokalistę, który przeżywa upadek kariery i nie może pogodzić się z wciąż narastającą wokół niego konkurencją, Paulina Puślednik w Annę Krzesik, poetkę-neolingwistkę, wypromowaną przez swojego chłopaka piosenkarza, zaś Małgorzata Zawadzka zagrała prezenterkę telewizyjną Małgorzatę Mosznal. Bohaterzy ci, uzależnieni od popkulturowej papki i marzący o pieniądzach i sławie, przeżywają dramaty, których nawet nie są do końca świadomi. Patrycja Pitz (Paulina Puślednik), apokaliptycznie brzydka, nieustannie pragnie być piękniejszą i to przesłania jej cały świat, przez co kończy tragicznie. Anna Krzesik wszystkie pieniądze chłopaka traci na fryzjera i fatałaszki, bo uzależniona jest od zakupów w centrum handlowym. Jeszcze ciekawiej ma się rzecz ze Stanisławem Retro – on, niczym romantyczny, Gustawowski bohater rozwodzi się nad swoimi problemami z erekcją, które, omówione na scenie przez Czackiego, nabierają rangi kryzysu niemalże metafizycznego. Jest to swoiste połączenie stylu wysokiego z niskim – mickiewiczowski monolog o impotencji. Dodać też trzeba, że Czacki tak bardzo wczuł się w swoją opowieść o sflaczałym penisie, aż oczy zabłysły mu blaskiem jakby od łez, a po chwili można było zobaczyć nieco rozmazany tusz na jego twarzy – na pewno popłakał się ze wzruszenia!
„Paw królowej” Pawła Świątka to spektakl w intrygujący i niekonwencjonalny sposób ukazujący prawidła, z jakimi przyszło zmierzyć się ówczesnej rzeczywistości. Może i brzmi jak pijacki bełkot, ale tak jak i on, choć czasem nielogiczny i nieskładny, jednak gdzieś głęboko między tą mieszaniną słów zawiera prawdę. Na pewno warto go obejrzeć, nie przejmując się słowami prezenterki Małgorzaty Mosznal, że „dosadność i wulgarność ma na celu do spektaklu zachęcenie osób, które nigdy by na spektakl w teatrze inaczej nie przyszły, osób mniej lub wcale nieinteligentnych jak również nieletnich i wycieczek szkolnych. Ma to je rozweselić, ma to być bardzo śmieszne”. W końcu nie tylko wulgarne i obsceniczne słówka „Pawia królowej” przyciągnęły nas do lóż Starego Teatru w Krakowie. Ale stwierdzić trzeba – wypowiedziane one zostały w bardzo smaczny sposób!
Autorka recenzji: Diana Kaczor
Tytuł spektaklu: Paw królowej
Reżyseria: Paweł Świątek
Adaptacja i dramaturgia: Mateusz Pakuła
Scenografia: Marcin Chlanda
Premiera: 27 października 2012 na Nowej Scenie