Dwójka głównych bohaterów, dwa światy, dwie narracje. Młodzieniec piękny jak greckie bóstwo i niebiańska dziewczyna nosząca biblijne imię, a między nimi zakazana, apokaliptyczna miłość. Sztuczna mitologiczna kraina opływająca mlekiem i miodem i namacalna rzeczywistość, pogrążona w żądzy pieniądza. Klasyczny scenariusz (nie)współczesnego mezaliansu.
(…) kątem oka zerkałem na siedzącą po mojej prawej stronie Eden, potajemnie starając się jej lepiej przyjrzeć. Kiedy wreszcie nasze spojrzenia się spotkały, patrzyła na mnie bez zmrużenia oczu. Odwróciłem wzrok, ale nie potrafiłem zapanować nad ustami, które wygięły się w łagodnym uśmiechu, a gdy odważyłem się ponownie na nią spojrzeć, ona także bardzo subtelnie, nieśmiało się uśmiechała.
Chciałam z nim rozmawiać całymi dniami, słuchać tego głębokiego, gardłowego śmiechu, który zdawał się pieścić moją skórę i wywoływał gęsią skórkę. Jego głos był jak ciepły, wiosenny deszcz zraszający żwirową drogę.
Historia stara jak świat. On chce, ale nie może, ona chce, ale nie potrafi. Połączył ich los, nie rozdzieli ich nawet śmierć. Nie potrzeba zerkać do środka. Na samej okładce wypisz, wymaluj cała treść i żadnych śladów czytelniczej niespodzianki. Finał tej opowieści, choć w tej części serii, jak wiadomo, jeszcze nie nastąpi, przewidujemy bez trudu i przy żadnym wysiłku intelektualnym.
Choć każde z kochanków (pozornie) przynależy do innej grupy społecznej i pochodzi „nie z tego” świata, cała ich miłość (to, co dla nich wspólne i nierozerwalne) wydarza się w XVIII-wiecznej konwencji życia zgodnego z naturą i „skłonnością serca”. On – wybrany na robotnika – jest wykształcony, ale, jak wszyscy mieszkańcy doliny, obywa się bez jakichkolwiek zdobyczy cywilizacji. Ona – wybrana na zbawicielkę – pozbawiona dostępu do edukacji, całe dnie spędza samotnie w złotej klatce na wzgórzu. Jakaś niezwykła więź emocjonalna i pociąg seksualny (chuć jak na „dobrych dzikusów” przystało) sprowadzają ich do intymnego zakątka okolonego bujną roślinnością, którego centrum stanowi arkadyjskie źródło, czyste jak łza. W eterze unosi się słodkawa woń kwiatów powoju i ziemisty odór obłędu wypełniającego się proroctwa. Zapachy miłości i śmierci przenikają wzajemnie swoje serca i oplatają czytelnika mocnymi, odurzającymi sidłami – przynajmniej tak powinno być, jak sądzę.
Tymczasem, naszkicowany zaledwie przez autorkę zarys utopii w guście Jakuba Rousseau sypie się, tak po prostu. I to nie tylko na poziomie fabularnym, co jest zamierzone. Z kartki na kartkę kruszy się koncepcja paralelnych światów obrana przez pisarkę za oś konstrukcyjną książki. Równoległe rzeczywistości są wadliwie skonstruowane, przez co cała opowieść jest niesymetryczna i niespójna, rozwarstwia się, rozszczelnia, rozsypuje na kawałki. Można by powiedzieć, że jej szkielecik jest kruchy jak chińska porcelana. Z tą znamienną różnicą, że kruchość porcelany stanowi o jej osobliwym pięknie, wysublimowaniu i delikatności. Wątłość opowieści świadczy o jej niedopracowaniu, kanciastości i siermiężnej budowie. Ponadto porcelanowa kruchość, w kontekście miłości i to miłości pierwszej (!), kojarzy się z pewną nieporadnością, niezdarnością przez tę pierwszość właśnie fascynującą! Bohaterowie, którzy od pierwszych chwil potrafią nazywać doświadczenia nie z tego świata, a mówiąc dokładniej nie z ich świata – nie są, nie mogą być w żaden sposób prawdziwi. Nastoletni kochankowie nazywający to, co najbardziej im bliskie a zarazem obce (bo pierwsze), cielesne, intymne od tak – dosłownie, prostacko, językiem tabloidów – nie mogą szczerze przeżywać zauroczenia. I nie chodzi tu o jakąś moją czytelniczą nadwrażliwość czy pruderię, a o delikatność, czar, magię i baśń. Skoro świat miał być utopijny czy też wymyślona przez pisarkę miłość miała być utopijna, baśniowa to trzeba było pójść za ciosem i siłą napędową tego świata uczynić magiczny, płynny, lejący się jak satyna język. Wówczas można by liczyć na efekt językowej kuli śniegowej, która zbierając w swe szeregi uczucia (których pełno), myśli (niedopracowane), wyobraźnię (bogatą), wiedzę (oszczędną) i słowa (proste) uderza w czytelnika z całym impetem. Jak bardzo brakuje mowy baśni, żargonu dziecka, języka pierwszego – nieśmiało nadającego imiona poszczególnym elementom rzeczywistości!
Książka sypie się w rękach nie tylko za sprawą dość ubogiego (klejonego, wypchanego cienkimi rwącymi się kartkami) wydania. Liczni bohaterowie skonstruowani są typowo, charakterologicznie, jak w baśniach – z podziałem na czarnych i białych. Ze świecą szukać jakiejkolwiek postaci będącej na granicy, jakiejkolwiek postaci żywej, takiej z krwi i kości! Przez to, że naprzemiennie śledzimy myśli i słowa Caldera i Eden i to z ich perspektywy poznajemy świat (w zamyśle autorki – światy) poszczególnym bohaterom odebrana została tożsamość. Zły Hector jest zły z zasady. Nie wiadomo, w jaki sposób się porusza, z jakim akcentem mówi, jakie ma słabości i przyzwyczajenia.
Przemienna narracja pierwszoosobowa (Calder/Eden), mówiąc o językowym poziomie powieści, jest w podwójnym stopniu skomplikowana i stanowi dla pisarki nie lada wyzwanie. Wydaje się, że autorka zapomniała, że o wydarzeniach śledzonych przez czytelnika opowiada kolejno dziecko, nastolatek, młody dorosły i oczywistym jest, że z czasem język człowieka ulega przeobrażeniu wraz z nieuchronną zmianą jego światopoglądu. Tu konstrukcje lingwistyczne są skostniałe, sztywne, od samego początku „dorosłe”. W przytoczonym przeze mnie fragmencie piętnastoletnia Eden (niepotrafiąca ani czytać ani pisać, a więc nieznająca żadnych literackich opowieści o miłości) marzy o śmiechu Caldera, który „pieści jej skórę”. Na dodatek, jakim cudem (skoro oba paralelne światy obywają się bez cudów!) młodzi bohaterowie posługują się językiem, który nie należy (już) do ich świata? Starszyznę Akadii stanowi grono amerykańskich degeneratów, którzy żyli w prawdziwym świecie, ale za sprawą miłosiernego ojca akadyjskiej sekty zostali „uratowani” i przeniesieni do dzikiej krainy (s)pokoju, gdzie panuje zakaz rozmów o „tamtej” krainie i jej „wynalazkach”.
Bezzasadne wydaje się również usprawiedliwianie surrealistycznych wizji i wyobrażeniowych zmyśleń Mii Sheridan czerpaniem z śródziemnomorskich mitów i legend, które niepogłębione i niedoczytane tracą swój magiczny potencjał. Przejrzysta, źródlana woda, góry, wiejski prostaczy śpiew, leśna polana i światło księżyca – to wszystko doskonale znamy już z mitologicznej opowieści o kozłonogim bożku imieniem Pan. Legenda Wodnika czy opowieść o pięknym podczaszym greckich bogów również niczego ożywczego nie wnosi do historii Caldera i Eden. Oświeceniowa wizja utopijnej rzeczywistości oraz klasyczny, literacki model mezaliansu także zostają niefortunnie wplecione w nurt opowieści amerykańskiej pisarki. Ponadto stworzona przez nią hybrydyczna rzeczywistość jest światem niezwykle pretensjonalnym, grzecznym i poprawnym politycznie – liberalnym, patriarchalnym, europejskim, i wreszcie katolickim. Nieprzebrana liczba motywów, które nawet połączone ze sobą nie wnoszą do literatury niczego nowego, a co gorsza niczego godnego szczególnej uwagi.
Opieranie opowieści na zasadzie krzywego zwierciadła równolegle istniejących, wypaczonych światów nie ma sensu, podobnie jak multiplikowanie papierowych bohaterów. Niestety, historia Caldera i Eden sprawia wrażenie nieuporządkowanego obrazu, sennego, choć wcale nie onirycznego, zlepionego, pozbawionym minimalnego rygoru, językiem wyobraźni. Jedynym klejem, który chwyciłby i tę układankę i serca czytelników jest (niewykorzystany) potencjał emocjonalny powieści. Parada lęków, śmiechu, podniecenia… Szept, w miejscu krzyku, niedopowiedzenie zamiast dosłowności. Porcelanowa kruchość i poetyckie, łagodne wyrafinowanie – tego życzę sobie gorąco podczas lektury kolejnej części miłosnej opowieści.
Autor recenzji: Karolina Tolak-Zasuń
Tytuł: „Calder. Narodziny Odwagi”
Autor: Mia Sheridan
Tłumaczenie: Petra Carpenter
Wydawnictwo: Septem
Data wydania:15 czerwca 2016