Kryminały nigdy nie były „moją rzeczą”. Żeby za jakiś się zabrać muszę być w konkretnym humorze – mieć ochotę na coś lekkiego i niezobowiązującego, chcieć zanurzyć się w przygodzie z innej bajki z mililitrami krwi tu i tam. Właśnie kiedy maj zaczął być majowy, a tony „mądrych książek” zaczęły „przedsesyjnie” piętrzyć się na biurku, taki humor nadszedł – a wraz z nim nowa powieść Macieja Siembiedy.
„444” na pierwszy rzut oka skojarzyła mi się z powieściami Dana Browna. Zamiast Langdona – Jakub Kania, zamiast Leonarda da Vinci – nasz Jan Matejko Głównym punktem historii staje się zaginiony obraz Mistrza – „Chrzest Warneńczyka”, który zespala zarówno przeszłe, teraźniejsze, jak i przyszłe wydarzenia. Dosypmy do tego teorię zespolenia dwóch religii – chrześcijaństwa i islamu, dozę romansu i pomieszanie faktów z fikcją literacką, a przepis na wciągający kryminał mamy gotowy.
Powieść czytało się dobrze. Język używany przez pisarza jest prosty, oparty na dialogach i wartkiej akcji, która lawiruje pomiędzy różnymi krainami geograficznymi i różnymi czasami. „444” liczy sobie nie lada 550 stron, strach przed nierównym prowadzeniem akcji był uzasadniony. Tymczasem Siembieda świetnie sobie z tym radzi – kolejne strony przerzucały się łatwo i niezauważenie, co do oceny kryminału dorzuca kolejną gwiazdkę.
Największym atutem wydawała mi się historyczna orientacja autora. Duża część powieści opiera się na wydarzeniach z czasów II Wojny Światowej i późniejszych, które przestawione są na tyle rzetelnie i konsekwentnie, że przeplatanie się faktów z fikcją jest dla statystycznego Kowalskiego niezauważalne. Również wydarzenia przeszłe i przyszłe oparte zostały na konkretnych źródłach czy teoriach, o których autor wspomina w posłowiu. Dążenie za prawdziwymi śladami, odkrywanie kolejnych części historii dodatkowo nadaje dynamikę, a może nawet zastaje czytelnika wertującego tematyczne książki (bo przecież ten Siembieda sam tego nie wymyślił!). Jednocześnie całość jest bardzo spójna, a żadna z pobocznych teorii nie wybija się na pierwszy plan, którym przecież ma być dzieło Matejki.
Osobiście polubiłam też sposób, w jaki autor traktuje wątek romantyczny. Jest on… oczywisty. Napisany z prostotą, bez niepotrzebnych wzlotów i patetyzmu. Bohaterowie spotykają się i wiadomo, że coś z tego będzie. I jest. Ale nie jest to fascynujący związek pełen zdrad i intryg, a partnerski układ, któremu czytelnik ufa i kibicuje. Rozwija się szybciutko, ale autor potrafi to uzasadnić – bo czy oboje nie byli samotni i nie wiedzieli „od razu”? Duży plus za to, że czytelnik nie jest przekonywany, że czyta coś wielkiego i zmieniającego życie, przez co kolejne wątki nie wpadają w kicz, a we wpasowującą się w całość i prostotę powieści.
Czytając wyczuwa się podejście Siembiedy do swojego dzieła. Wie, że bawi się Danem Brownem i pewnie każdy na to wpadnie, więc sam, ustami Jakuba Kani, komentuje to, czym staje się historia zaginionego obraz. Autor wprowadza nas nawet w świat intryg i mafiosów, ale poprzez autokomentarze wyciąga sytuację ze sfery niedowierzania i typowości. Widać też, że jego zainteresowanie badaną historią jest prawdziwe i na tej zasadzie wciąga w nią czytelnika.
Sama historia? Rzetelnie ułożona od początku do końca, od najbardziej odległej przeszłości do zdarzeń przyszłych. Mamy głównego bohatera, który spaja akcję główną, teorie oparte na religijnych wierzeniach obraz, która z łatwością przerzuca nas między czasami i krajami, spójną narrację (autor nie pokusił się o archaizację języka). Wszystko czego trzeba, aby historia była przyjemną lekturą na ciepłe wieczory. Nie jest to dzieło ambitne i wymagające ogromnego skupienia, ale czy tego chcemy od kryminału?
Polecam fanom Dana Browna, którzy chcieliby watykańskie intrygi przenieść w inne realia