Niby jeden dzień. W zasadzie noc. Sylwestrowa. Ostatnia w roku. Przełomowa. Akcja wydawałaby się zamknięta w jednej dobie, za pomocą wspomnień i przemyśleń narratora przywołuje jednak czytelnikowi dziesiątki lat, setki minionych wydarzeń, miliony emocji. Narrator, a zarazem bohater opisywanych w książce wydarzeń to syn pewnej szalonej rodzinki, w skład której prócz rzeczowego syna geja, wchodzi również: ślepnąca, mocno infantylna, lekkomyślna matka, ekscentryczny, dowcipkowaty wujek- erotoman oraz dwie córki: niedbająca o swój wizerunek zewnętrzny lecz doskonale pilnująca się w graniu na zewnątrz swej roli szczęśliwej lesbijki Emma oraz ironiczna, uszczypliwa, zimna, matkująca własnej matce, zawsze doskonała Silvia. Do rodzinnego stołu zasiadają ponadto dwa psy, traktowane przez matkę jak pełnoprawne dzieci (na wieść o ciąży córki, matka radując się usłyszaną wiadomością pyta „czy to znaczy że moja Shirley (pies) zostanie ciocią?”) oraz wielcy nieobecni, czyli grono ważnych dla rodziny ludzi, których z różnych powodów nie ma już wśród nich.
Masa charakterów i przeciwieństw, jaka spotyka się w sylwestrową noc w jednym z barcelońskich mieszkań wydawać by się mogło jest zapowiedzią naprawdę dobrej lektury. Tymczasem pierwsze strony książki pióra Alejandro Palomas trochę mnie rozczarowały. Przedstawiona na nich rodzina zdawała się być tak przerysowana, że aż nierealna. Wydarzenia, jakie spotykały poszczególne osoby, w zamierzeniu mające być przedstawione w sposób lekki, ironiczny i humorystyczny, w efekcie wydały mi się być nieco sztuczne i w gruncie rzeczy nie do końca śmieszne.
Mimo ogromu refleksji, wspomnień, przemyśleń, które wydawałoby się powinny skłonić mnie do tego samego, we mnie tłukła się w zasadzie tylko jedna myśl – skąd tyle pochlebnych opinii o książce, która dla mnie nie ma specjalnie żadnego głębszego sensu? Posiadając jednak na całe szczęście jedną, potężną życiową wadę, jaką jest dociekliwość i upór, postanowiłam nie odkładać książki tak od razu. I przechodząc przez całą przerysowaną scenerię osobliwości, dotarłam wreszcie do treści, która mnie pochłonęła. Opowieść bowiem wbrew temu co mogłoby się wydawać na początku posiada drugie dno, w którym znajdziemy sens, źródło wielu refleksji nad życiem rodzinnym i życiem jako takim.
Ludzie, którzy z jednej strony nie zwierzają się sobie z przełomowych wydarzeń w ich życiu, tak naprawdę okazują się jednak ze sobą mocno zżyci i gotowi zrobić dla siebie wszystko. Na pozór tak idealni, tak szczęśliwi, tak lekkomyślni i infantylni, że w pewnym momencie usypiają już naszą czujność i wielkie oczekiwania; nagle okazują się ludźmi niezwykle bogatymi wewnętrznie, mocno poranionymi i doświadczonymi przez życie, niezwykle realnymi i autentycznymi. Maski, jakie przywdziewają na zewnątrz okazują się być jedynie osobliwymi gestami wołania o pomoc i wsparcie.
Obraz nakreślony nam ręką Alejnadro Palomas, mimo że do arcydzieł raczej nie należy, jest naprawdę oryginalnym pomysłem na niejednoznaczne i dość nieprzewidywalne przedstawienie trudnych spraw i tragicznej strony życia w lekki, niedołujący sposób.
„To kim byliśmy kiedyś, tłumaczy to, kim jesteśmy teraz”.
Ta wydawać by się mogło dość prosta myśl babci Ester (babcia narratora) zdaje się być najlepszym podsumowaniem całej opowieści. By poczuć prawdziwą głębię jej prawdziwości, zachęcam jednak do sięgnięcia do lektury książki o prawdziwym życiu… nie tylko rodzinnym.
Autor recenzji: Agnieszka Jedynak
Autor: Alejandro Palomas
Tłumaczenie: Katarzyna Górska
Tytuł: O matko!
Premiera: 12 kwiecień 2017
Wydawnictwo: W.A.B.