Mgła, morze, z jego przypływami i odpływami, kończąca się benzyna, strategiczne decyzje podjęte gdzieś daleko – bohaterem „Dunkierki” są nie konkretne postaci, a wojna i jej elementy. To nie film o heroicznej walce o zwycięstwo, a o desperackiej walce o przetrwanie. Wydostanie się z pułapki jest ważniejsze niż pokonanie wroga. I właśnie w tym, co stoi w kontrze do utartych schematów kina wojennego, tkwi siła filmu Nolana.
Przyznam się szczerze, że gdy większość fanów reżysera „Incepcji” na „Dunkierkę” czekała z niecierpliwością, ja do informacji, że Christopher Nolan kręci film wojenny podeszłam z dużą nieufnością. Kino wojenne rządzi się swoimi prawami, a ostatnie wielkie produkcje (m.in. „Przełęcz ocalony” czy „Czas wojny”) rozczarowywały. Nie powinnam się jednak była obawiać.
„Dunkierka” opowiada o operacji „Dynamo”, czyli ewakuacji brytyjskich (a także części francuskich i belgijskich) wojsk z nadmorskiej Dunkierki, najbardziej wysuniętego na północ miasta Francji. Dla oblężonych od strony lądu aliantów, jedyną drogą ucieczki było morze. Mimo, że dom, który widzieli na horyzoncie, wydawał się być tak blisko, przedostanie się tam było prawdziwym piekłem.
Akcja rozgrywa się równocześnie na trzech płaszczyznach – na lądzie, na morzu i w powietrzu. Choć montaż wydaje się równoległy, Nolan postanowił zabawić się z czasem akcji, i tak poszczególne przeplatające się sekwencje rozgrywają się odpowiednio w ciągu jednego tygodnia/dnia/godziny. Dla każdego z tych „światów” darowany przez reżysera czas jest jak tykająca bomba, a o tym, że zaraz wybuchnie przypomina tykająca jak zegar ścieżka dźwiękowa.
Muzyka Hansa Zimmera ze swoimi charczącymi jak psujące się maszyny i chropowatymi jak powierzchnia brudna od piachu dźwiękami, hipnotyzuje i przeraża. Tak jak i zdjęcia, które pokazują bezsilność walki: bez względu na to czy są to panoramy z ogromną ilość żołnierzy spoglądających z niepokojem w niebo czy niebo z perspektywy pilota, który we mgle próbuje zestrzelić niewidzialnego wroga.
W „Dunkierce” nie ma bowiem przeciwników, nie ma „złego Niemca” i batalistycznych scen walki. Film opowiada o wojnie bez płaczących matek i tęskniących kobiet, bez krwi i wyciskania łez i, przede wszystkim, bez bohaterów. Postaci są niemal bezimienne – nie znamy ich historii, nie wiemy co robili zanim znaleźli się na froncie, co myślą o wojnie, o czym marzą. Nie potrzebujemy tego wiedzieć, bo to nie oni są bohaterami „Dunkierki”, a wojna. To, co się wydarzy, zależy od sił natury, od pogody, od fal na morzu i widoczności w powietrzu. Od technologi – od sprawności maszyn, wytrzymałości statków, ilości paliwa w samolocie RAF. To też efekt taktyki wojennej – zarówno Churchilla, który nie wysyła wszystkich sił, by pomóc w ewakuacji, bo wie, że to dopiero początek wojny (Bitwa o Anglię jeszcze przed nimi), jak i Hitlera, którego plany co do Dunkierki pozostają tajemnicą. Wojna w Nolana została rozłożona na czynniki, a żołnierze są tylko jednym z jej elementów.
Surowy film jest też niemal pozbawiony dialogów, którym ustępują miejsca zmagania z codziennością wojny. Nie ma czasu na słowa, gdy ma się kilka dni/godzin, by się uratować. Zresztą słowa są tutaj zbędne. Nie ustrzegł się jednak Nolan hollywoodzkiego zakończenia, którego lekka ckliwość razi w konfrontacji z oszczędną w międzyludzkie relacje całością. Przez 90 minut „Dunkierka” wrzuca nas na wojenny front i nie pozwala złapać oddechu, przez ostatnie 10 zaczyna nadawać historii ludzki wymiar i próbuje wywołać u widzów wzruszenie. I udało się. Ale na filmach wzruszam się często, za to te, na których nerwowo ściskam oparcie fotela/rękę mogę policzyć na palcach, więc dobrze, że przez większą część „Dunkierki” trzymałam się mocno fotela.
Dagmara Marcinek
8,5/10
„Dunkierka”, reż. Christopher Nolan
data premiery: 21 lipca 2017
za możliwość obejrzenia filmu dziękuję Multikino Kraków