Czy dyskomfort może być komfortowy? Czy można się do niego przyzwyczaić? Może można polubić? Kolejne dni Sacrum Profanum pokazują cienką granicę między tym, co koi ucho i tym, co je drażni.
Zachwycił bez wątpienia koncert „Moondog Madrigals” był tym momentem festiwalu, który porwał, zachwycił i zaskoczył energią. Twórczość Moondoga, nowojorskiego, niewidomego muzyka została wykonana przez dwa francuskie zespoły: Dedalus i Muzzik. Z okazji 100-tnej rocznicy urodzin artysty, która przypadła na rok ubiegły, francuscy muzycy postanowili odświeżyć utwory Moondoga i zaprezentować je w formie madrygałów. W efekcie na scenie pojawiło się kilkadziesiąt osób, a każda z nich oprócz swojego klasycznego instrumentu miała w zanadrzu tamburyn, trimbę czy różnego rodzaju grzechotki. Artyści wymieniali nie tylko swoje instrumenty, na których grali, ale także przekazywali je między sobą i zamieniali się miejscami. Było widać, że czują muzykę Moondoga i doskonale się przy tym bawią. Radość udzieliła się publiczności, szczególnie, że utwory momentami brzmiały jakby docierały wprost ze słonecznej pracy czy tropikalnego lasu. Koncert zakończyły owacje na stojąco, zdecydowanie zasłużone.
Kolejne wydarzenie drugiego dnia festiwalu poświęcone było innemu artyście – Juliusowi Eastmanowi. Jego utwory, a także inspiracje nimi zaprezentowało S.E.M. Ensemble pod przewodnictwem Petra Kotika. Trzy instrumenty: flet, puzon i fortepian uzupełniane śpiewem, były jednak wydarzeniem tylko dla wyjątkowych miłośników. O ile jeszcze utwory samego Juliusa Eastmana znalazły się gdzieś na granicy komfortu, to napisany z myślą o nim „There is singulary nothing” Petra Kotika był najlepszą wizytówką „strefy dyskomfortu”. Choć w warstwie słownej utworu muzycy podkreślali, że są świadomi trudności i uczucia znużenia jakie serwują słuchaczom, ale jakby na przekór – nie przestawali grać. Wiele osób się poddało i wyszło w trakcie utworu. Ja zostałam, choć w pełni rozumiem tych, którzy postanowili resztę wieczoru spędzić na winie albo pod kołdrą.
Sacrum Profanum było jak sinusoida, więc jeśli coś zmęczyło cię jednego dnia, to możesz być pewnym, że kolejnego znów wpadniesz w zachwyt. Remedium na „Night from the Past” był czwartkowy koncert „Drone” w Muzeum Inżynierii Miejskiej. Minimalistyczny, powoli narastający utwór wykonywane na długich, harmonijnych dźwiękach wprawił w hipnotyczny nastrój i przypomniał, że magia dzieje się poza granicami naszej strefy komfortu.
Wchodząc do „Strefy dyskomfortu” podejmuje się bowiem pewne ryzyko. Gdyby coś się nie podobało – organizatorzy przecież ostrzegali. Czasami żałuje się każdego kroku w tę nieznaną muzyczną strefę, a czasami potwierdza się powiedzenie, że kto nie ryzykuje, nie pije szampana. Tutaj zamiast bąbelków, buzowały dobre dźwięki.
Dagmara Marcinek