„Mayday” w pełni zasługuje na miano wizytówki Bagateli. Powstałe w 1983 roku genialne dzieło brytyjskiego komediopisarza Raya Cooneya nieprzerwanie gości na Karmelickiej 6 od 1994 roku. Wkrótce stuknie mu więc ćwierćwiecze obecności na deskach krakowskiego teatru. Wiek to słuszny, jednak spektakl nie traci ani świeżości, ani aktualności. Obsada gra i ma się (bardzo) dobrze, a bilety – pomimo upływu czasu – wciąż rozchodzą się jak świeże bułeczki. Wreszcie więc postanowiłam na własnej skórze przekonać się w czym tkwi fenomen „najsłynniejszej farsy w mieście”.
John Smith jest londyńskim taksówkarzem w średnim wieku. Od lat wiedzie radosne, poukładane, małżeńskie życie. Z każdą ze swych dwóch żon. Można więc zazdrościć mężczyźnie wyjątkowego szczęści lub współczuć konieczności nieustannego kombinowania. Ciągłe kursowanie pomiędzy uwitym z Barbarą gniazdkiem na Streatham, a domem na Wimbledonie, gdzie mieszka wraz z Mary, wydawać by się przecież mogło kłopotliwe. John jednak czuje się i radzi sobie w tym układzie wyśmienicie. Obydwie kobiety dbają bowiem o swego mężulka z nadzwyczajną troskliwością. Rzecz jasna, nie wiedząc o sobie nawzajem. Grafik taksówkarza pozwala z łatwością dzielić mu czas pomiędzy wybranki swego serca. Jak to w życiu bywa, sielanka nie trwa jednak wiecznie. Pech sprawia, że John ulega wypadkowi, w wyniku którego nieoczekiwania ląduje w szpitalu. Siłą rzeczy nie udaje mu się wrócić do żadnej z pań Smith na umówioną wcześnie porę. Zmartwione żony rozpoczynają telefoniczne poszukiwania ukochanego. Wiadomość o zaginięciu taksówkarza dociera do komisariatu – zarówno na Streatham, jak i na Wimbledonie. Wyjaśnieniem sprawy zajmują się wyjątkowo ambitni inspektorzy – Porterhouse oraz Troughton. Przed totalną demaskacją próbuje uchronić Johna Stanley Gardner. W gruncie rzeczy pozornie gapowaty sąsiad, okazuje się być naprawdę pomysłową, błyskotliwą bestią. Ale czy to wystarczy, by prawda o panu i paniach Smith nie wyszła na jaw?
Pogodna, kolorowa, symetryczna scenografia staje się świetnym tłem do ukazania blasków i cieni podwójnego życia taksówkarza-bigamisty. Publiczność z łatwością oraz nieskrywan przyjemnością daje się złowić w gęstą sieć misternie tkanych kłamstw, upstrzoną ciągiem nieoczekiwanych zbiegów okoliczności, a także inteligentną grą słów. Akcja toczy się niezwykle szybko, przez co widzowi trudno nadążyć za nieprzewidywalnymi poczynaniami kolejnych bohaterów. Z pewnością nikogo nie zaskoczę stwierdzeniem, że najmocniejsza strona farsy Cooneya to – niedorzeczny momentami – humor. Przedstawiona sytuacja od początku jest całkowicie absurdalna, a pomysły poszczególnych postaci mocno abstrakcyjne. I świetnie się składa. Szalenie miło w końcu oderwać się od rzeczywistości i zamiast obejrzeć kolejną parodię świata celebrytów czy polityków, pośmiać się z sytuacji zwyczajnie-niezwyczajnej.
Cała ekipa aktorska tworzy wspaniałe show, pozbawione rutyny czy zmęczenia. Spektakl zawsze zyskuje na wartości, gdy widz wyczuwa, że odtwórcy poszczególnych ról wzajemnie się uzupełniają, tworzą bezbłędną układankę, a przy tym wszystkim doskonale się bawią. Postacią, która według mnie najlepiej wypada komediowo jest Łukasz Żurek. Jego Stanley dynamicznie zmienia poszczególne maski, bez trudu wcielając się w rozmaite role. Robi to w sposób szalenie zabawny, stanowiąc dla mnie bezdenną studnię śmiechu. Błysk w oku, pełna swoboda oraz jawna beztroska, jakie wykazywane są przez Krzysztofa Bochenka nawet w obliczu potężnego zagrożenia, zasługują na podziw i uznanie. Brawa należą się oczywiście Katarzynie Litwin oraz Alinie Kamińskiej – za świetną synchronizację (już od pierwszej sceny), stworzenie totalnie kontrastujących ze sobą postaci, a także silne uwypuklenie cech „żon bezkrytycznych”. Maciej Słota skradł moje serce już dawno, jednak do tej pory miałam okazję oglądać go w wyłącznie w poważnym wydaniu. Rozbrajającą rolą geja-Bobby’ego utwierdził mnie jedynie w przekonaniu, że właściwie ulokowałam niegdyś swoje uczucia. Paweł Sanakiewicz oraz Dariusz Starczewski także nie zawodzą w roli dociekliwych, rywalizujących ze sobą inspektorów. Podsumowując: jeśli chodzi o obsadę, spektakl nie posiada słabych punktów.
„Mayday” to symbol samczej zaradności i prawdziwej męskości. Ot, sprytny facet bez problemu oszukuje dwie naiwne kobiety, a gdy spotyka na swej drodze homoseksualistę, absolutnie nie kryje się ze swymi antygejowskimi przekonaniami. W dobie rosnącego, nieposkromionego feminizmu oraz usilnej, przesadnej poprawności politycznej, sztuka powinna tracić na atrakcyjności. Tymczasem jest wręcz odwrotnie, co dowodzi jedynie, że wciąż jeszcze potrafimy podchodzić do życia z dystansem. Nieśmiertelna farsa Cooneya wciąż bawi do łez publiczność na całym świecie, a Dużą Scenę przy Karmelickiej 6 nieustanie wypełnia po brzegi. Oby tak zostało!
MAYDAY, MEJD (maj d)EJ!
Autor recenzji: Wiola Nowak
Teatr: Bagatela
Tytuł: Mayday
Reżyseria: Wojciech Pokora
Obsada: Katarzyna Litwin, Alina Kamińska, Krzysztof Bochenek, Łukasz Żurek, Maciej Słota, Dariusz Starczewski, Paweł Sanakiewicz
Data premiery: 8 maja 1994
Spektakl obejrzany dzięki uprzejmości Teatru Bagatela.