Andrzej Pilipiuk – przez niektórych (a nawet samego siebie) nazywany wielkim grafomanem, a faktycznie jeden z najbardziej płodnych literacko pisarzy polskiej fantastyki. Autor zgodził się porozmawiać z Kulturatką między innymi o twórczości w czasach pandemii, procesie twórczym czy najbliższych planach wydawniczych.
Ktoś wyliczył kiedyś, że pisze Pan około trzech książek rocznie. Skąd czerpie Pan pomysły na fabuły?
Przede wszystkim notuję wszystko, co przyjdzie mi do głowy. Potem patrzę w te zapiski i myślę, co dalej. Czasem z dwu głupich pomysłów złoży się jeden niegłupi. Ale zasadniczo do realizacji idzie więcej niż dwadzieścia procent. Inspirują mnie rozmaite zdarzenia z życia codziennego, czasem to, co czytam, podsuwa jakieś wartościowe tropy. Grzebię w starych książkach, gazetach i co jakiś czas błyśnie okruszek złota… Jedno zdanie, na którym można zbudować scenę, przygodę, czasem całą intrygę.
Jak sobie Pan radzi w przypadku braku weny? Pracuje Pan nadal, a może robi sobie okresowe przerwy od pisania?
Bywają gorsze dni. Zawsze jest coś do poprawienia, zredagowania, ewentualnie do napisania. Przede wszystkim w pracy przeszkadza nie brak weny, ale nawał różnych obowiązków. Dłuższe przerwy są wykluczone – zakopałem się po uszy w kredycie i bank by mnie zlicytował.
Proszę nam przy okazji opowiedzieć, jak wygląda Pana proces twórczy? Układa Pan od początku tworzenia fabułę od a do z czy może ma tylko delikatny zarys na początku, a cała reszta tworzy się w trakcie pisania?
Zazwyczaj wymyślam zakończenie i fabułę. Potem piszę – nie zawsze po kolei. Jeśli mam wymyśloną scenę, wklepuję ją do komputera – w następnej kolejności łatam dziury i wreszcie na zakończenie szlifuję całość. Zazwyczaj w trakcie pracy wpadam na pomysły, które powodują drobne korekty fabuły. Niektóre sceny rozbudowuję jeszcze. Żona, czytając wersje surowe tekstów, podpowiada mi czasem, gdzie warto rozwinąć dialog czy opis. Bywa, że wpadamy na pomysł jakiegoś zabawnego powiedzonka. Notujemy je i przydaje się – często po miesiącach lub nawet latach…
Dla wielu osób jest Pan ich ulubionym pisarzem fantasy, a kogo Pan lubi poczytać w wolnym czasie?
Jarosław Grzędowicz, Marek S. Huberath – to pierwsza liga polskiej fantastyki. Nie ograniczam się wyłącznie do własnego podwórka. Lubię kryminały retro Marcina Wrońskiego, ostatnio czytam najnowszą książkę Stefana Dardy. Mam też całą półkę literatury naukowej do przestudiowania.
Czy są typy postaci, które lubi Pan kreować w sposób szczególny?
Przede wszystkim lubię pisać o ludziach dobrych, porządnych, szlachetnych. Wykształconych i walczących z rzeczywistością. O elicie duchowej. W opowiadaniu „Duchy Poveglii” pojawia się jako drugoplanowa bohaterka Malwina Skórzewska – nastoletnia panienka, pochodząca z inteligenckiej rodziny i zarazem przedstawicielka pokolenia wychowanego w II RP. Gra na skrzypcach, rysuje, interesuje się historią sztuki. Jest Robert Storm, swego rodzaju strażnik przeszłości, poszukujący rozmaitych artefaktów, ale zbierający niewiele warte, choć ciekawe drobiazgi, oprawiający stare książki – po prostu dlatego, że warto je ratować.
Czy po wydaniu książki szuka Pan recenzji i opinii czytelników dotyczących nowej publikacji?
Czasem rzucę okiem. Nie przywiązuję jakoś szczególnie wagi do recenzji. Aczkolwiek wkurzają mnie hejterskie wpisy ludzi, którzy recenzują, choć widać, że nie czytali, albo czytali, ale lektura okazała się zbyt trudna dla ich prostych umysłów…
Czy komentarze czytelników wpływają w jakiś sposób na Pana twórczość?
Nijak. Zawsze chodzę swoimi ścieżkami. Piszę to, co chcę, piszę to, co lubię. Piszę książki, które sam chciałbym przeczytać. Czytelnikom się podobają albo nie.
Czy tworząc nową historię, planuje Pan z wyprzedzeniem liczbę tomów i co będzie się w nich działo, czy raczej idzie Pan na żywioł?
Bardzo różnie – czasem rozpisuję sobie fabuły i widzę, że to projekt na dłużej. Kiedy indziej nie. A czasami wychodzi inaczej, niż planowałem. To jednak jest praca twórcza. Bywają bohaterowie, z którymi jakoś tak zostajemy na dłużej…
Na ile postaci, które Pan kreuje, mają przekonania zbieżne z Pana obrazem rzeczywistości?
Bohaterowie pozytywni patrzą na świat podobnie jak ja. Bohaterowie negatywni mają cechy, których nie lubię. Ci źli bywają jeszcze malowniczo głupi.
Zbliżają się wakacje. Czy Andrzej Pilipiuk planuje spędzić je w jakiś szczególny sposób?
Coś tam planowałem – niestety epidemia…
Czy pandemia w sposób znaczący zmieniła Pana tryb życia?
Wpłynęła w sposób umiarkowany – i tak pracuję w domu. Niestety dzieci też musiały zostać w domu – to mi strasznie zdezorganizowało pracę… Nie popadłem w depresję, nie zacząłem panikować. Starałem się działać racjonalnie. Zgromadzić zapasy, unikać wychodzenia bez potrzeby. Gdyby wszyscy podeszli do zagrożenia spokojnie i zdroworozsądkowo – już byłoby po epidemii. Niestety masa ludzi uznała, że ograniczenia ich nie dotyczą.
Proszę opowiedzieć nam o swoich najbliższych planach wydawniczych?
W tej chwili mam rozgrzebany zbiór opowiadań. Trochę mi jeszcze zejdzie, ale planuję do końca sierpnia skończyć. Potem może ruszę wreszcie powieść, którą projektuję od dłuższego czasu i pora siadać do dziesiątego tomu przygód Jakuba Wędrowycza…
Na swoim koncie ma Pan zarówno zbiory opowiadań, jak i cykle. Czy preferuje Pan tworzenie powieści i serii, czy może krótkich form?
Najlepiej wychodzą mi długie serie opowiadań powiązanych bohaterami. Czytelnicy też lubią tę formę. To trochę tak, jakbyśmy co jakiś czas w kolejnych zbiorach spotykali starych znajomych.
W Pana nowej powieści tym razem królują duchy, skąd pomysł na takie bohaterki?
Dłuższy już czas chciałem napisać coś wesołego, ale odmiennego niż Wędrowycz czy wampiry z warszawskiej Pragi. Myślałem o serii opowiadań rozgrywających się na tle kolejnych okupacji naszego kraju. Myślę, że efekt zadowoli czytelników.
Stawia Pan na edukowanie czytelników i przemycanie na kartach powieści treści, które w jakiś sposób ich rozwiną? Dba Pan np. o zgodność faktów historycznych z rzeczywistością czy może raczej pozwala sobie na fantazjowanie i czystą rozrywkę?
Staram się możliwie wiernie odwzorowywać realia historyczne, a szczególnie obyczajowe poszczególnych epok. Trzy opowiadania okupacyjne „Wielbłądzie masło”, „Wilcze leże” i „Zły las” – to ukazanie rzeczywistości okupacyjnej. Ograniczeń, zagrożeń, ale też borykania się z bolączkami codziennego życia w okupowanym kraju. Przy okazji mogłem wykorzystać wiedzę – zgromadzoną dzięki rozmowom z ludźmi, którzy wojnę przeżyli. Napisałem jak robiono „koniak”, mocząc rodzynki w samogonie, jak słodzono kawę, przytoczyłem autentyczne plotki krążące wśród ludzi. Takie detale nadają opowiadaniom polor autentyzmu. Można to potraktować jako rodzaj edukowania czytelnika.