Miłość zawsze przychodzi nieproszona, wtedy gdy się na nią nie czeka… Można się bronić, ukrywać, stosować zasadę „co z oczu, to z serca”, ale ona nie podporządkowuje się żadnym regułom. Chce widzieć tę druga osobę tu i teraz, mieć ją natychmiast wyłącznie dla siebie.
Pokryte kurzem, trącące myszką stare, opasłe tomisko. Ani to modne, ani aktualne. Nawet na lekturę szkolną już się nie nadaje. Osądy najczęściej są niesprawiedliwe czego dobitnym przykładem jest XIX wieczna powieść Lwa Tołstoja „Anna Karenina”. Całkiem niedawno do kin trafiła ekranizacja tej powieści w reżyserii Joe Wrighta. Mimo, że było ich do tej pory sporo ta na ich tle prezentuje się pysznie!
Znana przynajmniej starszemu pokoleniu fabuła zasadza się na losach członków rosyjskich rodzin arystokratycznych. Anna Karenina żona wysokiego urzędnika państwowego ma ośmioletniego syna Sierioże. Jej brat Stiepan Obłoński, na którego w rodzinie mówi się potocznie Stiwa jest mężem Dolly i ojcem piątki dzieci. Anna dowiedziawszy się o kłopotach w małżeństwie brata jedzie pociągiem z Sankt Petersburga do Moskwy, by zobaczyć się z Dolly i namówić ją, by nie składała pozwu o rozwód. W drodze spotyka hrabinę Wrońską, która przedstawia jej swojego syna Aleksieja Wrońskiego. To błahe spotkanie jest momentem zwrotnym w życiu nie tylko samej Anny, ale i jej najbliższych. Miłość zawsze przychodzi nieproszona, wtedy gdy się na nią nie czeka… Można się bronić, ukrywać, stosować zasadę „co z oczu, to z serca”, ale ona nie podporządkowuje się żadnym zasadom. Chce widzieć tę druga osobę tu i teraz, mieć ją natychmiast wyłącznie dla siebie.
Świetna gra aktorska miłosnego trójkąta. W tytułowej roli doskonała Keira Knightley. Piękna, delikatna, ułożona żona i matka, a zarazem szaleńczo namiętna kochanka. Potrafiąca robić niewinne, urocze miny i przybierać pozę rozwrzeszczanej histeryczki. A do tego pełna wdzięku i gracji. Hrabia Wroński jakby przeniesiony prosto z XIX wieku. Aaron Tylor-Johnson wizualnie oddaje tło epoki. Zalotne spojrzenia, szarmanckie gesty i bardzo dobra dykcja. Jude Law jako Aleksiej Aleksandrowicz Karenin jest chyba najlepiej zagraną postacią z całej trójki. Wyniosły, dumny i nieludzko wręcz opanowany. Jude Law oddał bezbłędnie uczucia, a raczej wypadało by chyba powiedzieć ich brak. Beznamiętność biła z każdego jego ruchu, z każdego zdania. Wyrachowanie człowieka, który nie potrafi okazać emocji w żadnej, nawet zupełnie nieprzewidywalnej sytuacji.
W „Annie Kareninie” najważniejsi są LUDZIE. Nie tylko główni bohaterowie, ale i ci, którzy w ciągu całego seansu nie wypowiadają nawet jednego słowa. Biedota ukazana w tle wielkich rodów i arystokratycznego przepychu. Ale nie z pełną mocą, silnym kontrastem odcinając się, jak białe od czarnego. A tak być powinno. Pojawiają się wieśniacy u boku Konstantego Dmitricza Lewina, są pracownicy i pomocnicy Stiwy. Ale ukazani są jakby łagodniej, bardziej ludzko. Są tylko trybikami w ogromnej machinie teatru świata, wykonując swoje obowiązki odruchowo, powtarzając je monotonnie, bez głębszego namysłu. Raz tylko biedota wyziera z filmu z cała siłą wprawiając w zakłopotanie i przerażenie. To ubrudzony węglem robotnik kolejowy ostukujący pociąg, który w wyniku nieszczęśliwego wypadku traci życie.
Reszta bohaterów to ludzie z wyższych sfer. Przepych, wystawne bale i wyszukane rozrywki są na porządku dziennym. Wysoko ceniona etykieta i umiejętność zachowania się, tradycje widoczne w tańcu, zachowaniu, manierach. Savir-vivre, którego nieprzestrzeganie grozi wyśmianiem, dyskredytacją, poniżeniem, a ostatecznie nawet wykluczeniem. Noblesse oblige. Ale zasady są po to by je łamać.
Wyższe sfery przywykły do romansów większych i mniejszych, do zdrad za cichym przyzwoleniem ogółu salonowych bywalców. Zdradzają częściej mężczyźni, bo romans kawalera z mężatką to pewien zupełnie normalny etap w życiu młodego człowieka. Dla niego jest normą o ile bawi się kobietą przez chwilę, opierając się na zauroczeniu, nie tracąc głowy, by za moment wpaść w ramiona innej. Dla mężatki to igranie ze śmiercią – śmiercią dla społeczeństwa, balansowanie na bardzo cienkiej linie, z której z łatwością można spaść przez jeden nieostrożny ruch… Na romans i zdradę jest społeczne przyzwolenie, ale pod warunkiem, że w granicach dobrego smaku, kiedy ta zabawa nie prowadzi do skandalu.
SCENOGRAFIA zachwyca. Nie wyszukanymi salonami, przestronnymi komnatami i malowniczymi widokami. Już pierwsza scena pokazuje, że jest to umowna, symboliczna przestrzeń, która nie wychodzi na pierwszy plan, ale wydobywa z tej historii drugie dno, treść głęboką i przejmującą, a zarazem przygnębiającą. Teatrum mundi. Nasze życie jest teatrem, w którym każdy odgrywa własną rolę. Przesuwają się kotary, wjeżdża stół, fotele, biurko. Anna wiruje w tańcu z Wrońskim podczas gdy cała sala zamiera. Mijane w tańcu pary kolejno ożywają jakby wzbudzone nagle z sennego odrętwienia. Oderwawszy się na chwilę od fabuły można wyczuć, że nasze życie, tak jak życie bohaterów filmu jest tylko teatrem, w którym my odgrywamy określone role nie mając na to wpływu. Los toczy się własnymi torami, a ludzie niczym kukiełki sterowani są przez kogoś kto pociąga sznurki.
Ale jest jeszcze coś, co nie poddaje się tej pędzącej do przodu machinie, co nie pozwala wtłoczyć się w sztywne ramy, co buntuje się i wzbrania przed założeniem narzuconej maski i tańczeniem tak „jak mu zagrają”. MIŁOŚĆ.
Marionetki dostały już swoje role. Jest mąż i żona. W scenariuszu wyraźnie napisano: „Miłość, wierność i uczciwość małżeńska… I że Cie nie opuszczę aż do śmierci”. Tak mają grać. Założyć na twarz uśmiech i radość każdego dnia. Wypełniać obowiązki i powinności małżeńskie, dbać o rodzinę, zachowywać się godnie i tak jak przystało ludziom zamężnym. Machina ruszyła. Jeśli jakiś trybik wyłamuje się ze schematu oznacza to, że urządzenie po prostu się zepsuło i wymaga niezwłocznej naprawy. Tym trybikiem, który zaburzył sprawne funkcjonowanie systemu jest Anna Karenina. Ale ona wcale nie chce wracać na swoje miejsce. Nie chce grać w przedstawieniu, w którym się dusi, męczy, w którym nie kocha, ale jest zmuszana, bo tak wypada, bo tak przystoi. Wybiera miłość, która sprawia, że wszystko co miała, czym żyła rozsypuje się. Nią żyje, oddycha, delektuje się. Ale ta miłość ją również zabija. Symbolicznie ukazuje to scena pierwszych pocałunków z Aleksym Wrońskim. Żarliwie przyjmując i oddając namiętne pocałunki powtarzała ciągle: „morderco”, „morderco”, chcąc tym samy dać do zrozumienia, że poddając się tej namiętności ginie dla świata, przestaje istnieć. Nie tylko dla świata rosyjskiej arystokracji. Umiera rzucając się pod pociąg by skończyć męki, jakie przyniosła jej prawdziwa, egoistyczna miłość.
Każde wahania, dylematy, kłamstwa, ale i pełne miłości sceny wybrzmiewają w uszach widzów ze zdwojoną siłą. MUZYKA Dario Marianellego buduje napięcie, potęguje stany zagrożenia, wzmacnia momenty trudne, łagodzi chwile uniesień i sentymentalne, czułe rozmowy. Uzupełnia i tak już niezwykle wymowną scenografię.
Bez przyznawania racji, obarczania winą, współczucia dla tego czy innego bohatera. Nie w tym przecież rzecz. Anna Karenina z powieści Lwa Tołstoja może dla kogoś być ideałem kobiety potrafiącej się sprzeciwić konwenansom, umiejącej postawić na swoim i walczyć o swoje szczęście i miłość. Dla innych jest symbolem obłudy, egoizmu i bezmyślności. Każdy dysponując własnym bagażem doświadczeń osądzi ją inaczej. I każdy sąd będzie niesprawiedliwy. W Annie Kareninie jest coś czego nie można jednoznacznie zaklasyfikować. Jest bezgraniczna miłość… do syna gotowa złamać wszystkie zakazy, jest mimo wszystko pewien rodzaj szacunku do męża, jest pokusa przebywania w towarzystwie i na salonach, ale jednocześnie chęć oddania się obowiązkom kobiety. Jest namiętność paląca do wnętrza, ogień tak silny, który daje siłę, ale i przynosi zniszczenie. Karenina jest każdym tym uczuciem z osobna i wszystkim na raz.
Powieść Lwa Tołstoja to klasyka gatunku. Być może film Joe Wrighta nie jest jej wiernym odwzorowaniem, ale przecież interpretacja należy do interpretatora. Wszystko zostało przedstawione tak jak ujął to rosyjski pisarz. Sposób kreacji, tworzenia bohaterów i przestrzeni scenicznej odzwierciedlają indywidualny koncept reżysera. Według mnie bardzo trafny i wymowny. Rekwizyty, scenografia i kostiumy tworzą klimat wyjątkowy, którego nie chce się opuszczać. Film niczym spektakl wciąga widza i zmusza do uczestnictwa w wyborach i trudnych decyzjach bohaterów. Współudział w losach postaci odziera nas z własnych uczuć i chowanych głęboko obaw. Karze nam przyznać się przed samymi sobą po czyjej stronie jesteśmy, czyją postawę rozumiemy, którą zaś z góry potępiamy. Zmusza do zastanowienia nad kruchością rodzinnego szczęścia. Pozostawia w umyśle pytanie co jest ważniejsze – rodzina, dla której trzeba poświęcić własne szczęście mimo braku miłości, czy namiętność, która zniszczy rodzinę, a która może być jedynie chwilowym zauroczeniem? W świecie gdzie miłość na każdym kroku musi mierzyć się z miłostkami, walczyć z fascynacją, toczyć bój z oczarowaniem, konkurować z przelotnym romansem i stawać w szranki z pokusami ta ekranizacja „Anny Kareniny” zdaje się być trafiona w samo sedno! Urzeka, wzrusza i pozostawia miejsce na refleksję.
Marzena Rogozik