This world ain’t simple
But I’m strong, I know how to stay out
And I’ll find my way
This World – Selah Sue
Krytycy mówią o niej europejska Erykah Badu, druga Lauryn Hill, dla ludzi z branży jest nieoszlifowanym diamentem, przyszłością soulu, niespodzianką. Selah Sue. Wszyscy znamy jej głos, jeśli nie z rozgłośni radiowych, to z reklamy jednego ze słodkich batoników.
Ten świat …
Selah Sue, a właściwie Sanne Putseys zaczęła swoją przygodą z muzyką, kiedy skończyła 15 lat. Komponowanie nie sprawiało jej wtedy żadnych trudności. Może dlatego, że dźwięki towarzyszyły jej od zawsze. Dzieciństwo spędziła na nauce tańca, chciała nawet zostać baletnicą. Dobrze, że życie potoczyło się inaczej. Jako szesnastolatka odrzuciła propozycje kontraktu z Universal Music. Jak sama mówi: priorytetem nie było zostanie gwiazdą z top 5. Wolałam dać sobie trochę czasu, żeby dokładnie przemyśleć, co chcę w życiu robić. Podpisanie kontraktu intuicyjnie wydawało mi się wtedy złym ruchem. Profesjonalnie muzyką zajęła się już rok później, to wtedy na jednym z konkursów wokalnych zauważył ją Milow. Tak wszystko się zaczęło. Moby, Simply Red, Jamie Lidell byli pod tak wielkim wrażeniem młodej belgijki, że zaproponowali jej wspólne występy. Nawet Prince zachwycił się jej głosem, zapraszając do supportowania go w Antwerpii.
Teraz to ona zaprasza. Nneka, Me’shell Ndegeocello, Coo Lo Green wszystkich udało się namówić do udziału w przygotowaniu jej pierwszego albumu. Debiutancki krążek wydała w lutym tamtego roku. Nazwała go po prostu „Selah Sue”. Skromnie, biorąc pod uwagę to, co na nim się znajduje. Płyta, pokryta już platyną to prawdziwa mieszanka soulu, funku, reggae i hip-hopu. Od tajemniczego „This World”, przez na pozór spokojne „Crazy Vibes”, po wybuchające energią „Fyah, Fyah”. Mamy okazje poznać jej niepokorną duszę. Bo mimo, że wygląda jak aniołek, w głębi siebie skrywa najróżniejsze emocje. To właśnie o nich pisze. Sama mówi, że jest on: intensywny, psychologiczny, melancholijny, medytacyjny i mroczny.
[imagebrowser id=27]
Jej świat …
Zaczęło się spokojnie – dwie ballady (w tym „Mommy”). Nie do końca jestem przekonana, że to był dobry pomysł, artystce brakowało tchu, a publiczność wyraźnie czekała na coś więcej. Opłacało się. Sceną zawładnął rap. Widać było, że to prawdziwy świat wokalistki. To jak dobrze się w nim czuje wyrażał jej własny rytm, taniec, gest, uśmiech. Energia wprost kipiała ze sceny. Mroczna przerwa – celowa, po to by zbudować atmosferę do następnego kawałku. Tym razem dobrze znany hit reklamowy – „This World”. W ciągu piosenki dwie solówki instrumentalne, wyjątkowo długie, jak na mój gust. Punkt kulminacyjny? „Fyah Fyah”. Perfekctyjnie wykonany utwór. Była tylko ona, jej chrapliwy głos i dźwięk gitary. Skromnie? Wcale nie, bo właśnie ta piosenka była gwiazdą wieczoru. Gorąca atmosfera trochę ostygła, by na koniec wybuchnąć ze wzmożoną siłą hitami – „Raggamuffin” i „Peace of mind”.
Publiczność podczas całego koncertu dała liczne oznaki zachwytu, serduszka składane z dłoni, entuzjastycznie powtarzane słowa piosenek, a nawet oświadczyny, to sprawiło, że nie tylko fani, ale sama artystka czuła się wyśmienicie.
Środowy koncert w Klubie Studio to Selah Sue jakiej nie znałam. Wiedziałam, że ta dziewczyna ma pazura, nie przypuszczałam, że jest prawdziwym zwierzęciem scenicznym. Doskonale odnajduje się w roli „gwiazdy”, zaraża optymizmem, a swoją energię przelewa na fanów, nawiązując prawdziwą nić porozumienia.
Selah Sue wcale nie jest spokojną i ułożoną młodą belgijką, jak można było zakładać. Selah Sue to prawdziwy wulkan emocji.
A. Dąbrowska, A.Gałczyńska