Na ekrany kin weszła długo oczekiwana ekranizacja bestsellerowej powieści Yanna Martela „Życie Pi”, oparta na prawdziwej historii i zrealizowana w popularnej technice 3D. Posypały się nominacje do Oscara, liczne zachwyty recenzentów i kinomaniaków, co wskazywałoby na to, że seans nowego filmu Anga Lee jest obowiązkowy. Czy oby na pewno?
Ang Lee jawi się jako reżyser-wizjoner, któremu nie straszny żaden gatunek filmowy. Zrealizował już: dramat kostiumowy („Rozważna i romantyczna”), przygodowe fantasy z azjatyckim zacięciem („Przyczajony tygrys, ukryty smok”), ekranizację komiksu („Hulk”), dramat o zabarwieniu homoseksualnym („Tajemnica Brokeback Mountain”), melodramat historyczny z dużą dawką erotyzmu („Ostrożnie, pożądanie”), czy komedię muzyczną („Zdobyć Woodstock”). Jego dorobek wskazuje jednak na wyjątkową „nierówność” tego filmowego twórcy. Niektóre z jego obrazów to prawdziwe arcydzieła, lecz inne wydają się nieudanymi eksperymentami. Do takich nie do końca udanych reżyserskich poczynań można zaliczyć „Życie Pi” – dramat przygodowy. Dlaczego?
Już sama fabuła filmu (pomimo oparcia na faktach, co powinno dodać jej smaczku i wiarygodności) jest kiczowata oraz pozbawiona autentyzmu. W wielkim skrócie: film opowiada historię Hindusa – Pi Patela, który wraz z rodziną oraz całym inwentarzem zoo (które w Indiach prowadził jego ojciec) płynie do Montrealu w poszukiwaniu lepszych perspektyw ekonomicznych. Niestety statek tonie, a jedyną osobą, której udaje się ocalić swoje istnienie jest właśnie Pi. Wraz z orangutanem, zebrą, hieną i tygrysem bengalskim walczy o przetrwanie na szalupie ratunkowej.
Pomimo prawdziwości, historia ta wydaje się banalna – rodem z książek dla dzieci. Angowi Lee nie udało się tchnąć w nią nawet odrobiny realizmu. Oczywiście argumentem, który może przemawiać na jego korzyść jest przyjęta konwencja – czyli realizm magiczny, rodem z powieści Gabriela Garcii Marqueza. Jednak widz potrzebuje wiarygodności opowiadanej historii i ukazywanych emocji, aby móc sympatyzować z bohaterami oraz poczuć „ducha” opowieści. „Życiu Pi” autentyzmu nie dodaje nawet perspektywa retrospekcyjna (Pi przedstawia niesamowitą historię swojego życia amerykańskiemu pisarzowi, który pragnie napisać na jej podstawie długo oczekiwaną książkę), a nawet razi i dodaje ekranizacji zbędnego patetyzmu.
„Życie Pi” jawi się jako film fałszywie moralizatorski, reklamowany jako historia udowadniająca istnienie Boga, a głoszący takie banalne slogany jak: „Wiele religii, jeden Bóg”, „Rodzina przede wszystkim”, „Nadzieja zawsze umiera ostatnia”, „Życie to cud”, czy „Zwierzę także posiada duszę”. To również czysta propaganda wegetarianizmu, ukazująca człowieka powstrzymującego się od spożywania mięsa jako bardziej uduchowionego (co niewątpliwie ma wiele wspólnego z faktem, iż bohaterowie są Hindusami, ale jest zbyt spłaszczone i schematyczne).
Ponadto w filmie nie zachwyca aktorstwo, które jest przerysowane: aktorzy wypowiadają swoje kwestie w sposób pompatyczny, ze szklistymi od łez oczami, co nie jest w stanie wzruszyć nawet największego wrażliwca. Perełką okazuje się natomiast epizodyczna rola Gerarda Depardieu, wcielającego się w postać bezczelnego kucharza, pracującego na statku płynącym do Kanady.
Nowe „dzieło” Anga Lee ratuje jedynie estetyka obrazu świata, który kreuje. Zdjęcia Davia Magiee są przepiękne, a technika 3D, która zazwyczaj irytuje i zalewa widza zbyt dużą dawką bodźców mających pobudzić wszystkie zmysły – tu sprawdza się znakomicie. Dlatego niewątpliwie Oscar za efekty specjalne byłby tym zasłużonym. Jednak od filmu oczekuje się czegoś więcej niż bycia pięknym obrazem: wiarygodności, niejednoznacznych pytań i emocji pozwalających zapamiętać go na dłużej, skłaniających do przemyśleń. U Anga Lee tym razem ich zabrakło.
Magdalena Bońkowska