Alexandra Fuller, w swojej autobiograficznej książce Dziś wieczorem nie schodźmy na psy. Afrykańskie dzieciństwo przedstawia całkiem inny punkt widzenia, a mianowicie spojrzenie na Afrykę „od środka”, oczami białego człowieka, którego – choć na świat przyszedł w zimnej, deszczowej Anglii – wychowała Afryka.
Afryka to wciąż kontynent tajemnic, pomimo coraz większej ingerencji człowieka. To ląd wciąż dziki, nieokiełznany, suto skropiony krwią przelaną przez jego mieszkańców w bratobójczych walkach. Życie na nim to ciągła bitwa o przetrwanie. Ludzka fascynacja czarnym kontynentem objawiła się i wciąż objawia poprzez wręcz taśmową już produkcję reportaży, artykułów, książek podróżniczych i sprawozdań z ekspedycji do krajów borykających się z ciągłymi wojnami, głodem, brakiem wody, epidemiami i nieposkromionymi siłami natury. Takie relacje pisane są w przeważającej części przez ludzi urodzonych i żyjących w krajach wysoko rozwiniętych, którzy po zdobyciu niezbędnej sumy pieniędzy wybierają się na – czy to naukową, czy przygodową – wyprawę. Po pobycie na uginającej się pod wpływem żaru płynącego z nieba ziemi (czyli zazwyczaj przez okres od kilku miesięcy do roku, bądź dwóch lat), wracają do kraju ojczystego, z powrotem na łono cywilizacji, by spisać wspomnienia lub też wyniki przeprowadzonych badań i móc do końca swoich dni wspominać ów wyjazd jako „przygodę życia”.
Biografię autorki czyta się jak powieść przygodową – czasem ciężko uwierzyć w autentyczność opisywanych przez nią doświadczeń. Fuller snując opowieść o dorastaniu w Afryce trzyma się chronologii, dużo miejsca poświęcając kwestiom, które są dla niej niezwykle istotne (jak śmierć trojga rodzeństwa czy postępująca choroba matki), opisuje wydarzenia zarówno tragiczne i wstrząsające: obrabowanie domu oraz zranienie czarnej pokojówki przez jednego ze służących, jak i komiczne – ciągłe sprzeczki z siostrą, wizytę misjonarzy, próby nakarmienia przygarniętej pod dach rannej sowy przez matkę pisarki. Dziennik Fuller – co jest dość niezwykłe jak na tą formę literackiej ekspresji – obfituje w dialogi, przeważnie żartobliwe, co wraz z opisem w czasie teraźniejszym, sprawia, że książkę czyta się z łatwością, dosłownie „połyka w całości”. Pisarka posiada zadziwiającą zdolność oddziaływania na zmysły człowieka za pomocą słów: jej opisy afrykańskich upałów są tak plastyczne i sugestywne, że czytelnik zaczyna na własnym ciele odczuwać absorbujące życiową energię promienie słońca oraz wszechobecny zaduch.
Pisarka nie boi się także zgłębić ciemnej strony swojej przeszłości. Żyjąc kolejno w: Rodezji (Zimbabwe), Malawii i Zambii, przedstawia krwawe dzieje każdego z krajów, zarówno w postaci krótkich faktograficznych notek, jak i opisu własnych doświadczeń oraz spostrzeżeń z okresu dzieciństwa. Nieodzownym elementem tej części wspomnień jest próba rozliczenia się z rasizmem, którego Fuller – poprzez otoczenie w jakim dorastała – stała się współpropagatorką. Znajdująca się na końcu książki adnotacja od autorki informuje, że podejmowała ona wcześniej wiele prób spisania swojej historii, starając się „obejść” ten wstydliwy dla niej obecnie aspekt, poprzez złagodzenie głosów swojej rodziny i innych białych. Ostatecznie jednak, jak sama pisze: „W końcu zrozumiałam, że te fikcyjne dzieła były książkami kobiety zbyt przestraszonej, by spojrzeć światu w twarz, a jeśli Afryka nauczyła mnie czegokolwiek, to tego, jak przekrzyczeć głośny wiatr pory suchej, by zostać usłyszaną na wszystkich krańcach farmy”.
Dziś wieczorem nie schodźmy na psy… to książka napisana z ogromnej tęsknoty za krajem oddalonym od Fuller, żyjącej obecnie w Stanach Zjednoczonych, o setki tysięcy mil. To tęsknota za kontynentem: na którym Zachód (pod symboliczną postacią chipsów i coli) styka się z wciąż pierwotną dzikością, gdzie człowieka zabić może niepozorna roślina, bądź biegunka po spożyciu łyka nieprzegotowanej wody, na którym śpiąc czuje się oddech lwa na twarzy i słyszy tupot nóżek szczura wielkości dorodnego kota, gdzie wciąż żyją duchy afrykańskich przodków, mogące niepokoić człowieka, gdy naruszy święte miejsce ich pochówku, w końcu – gdzie na wiele sposobów można oszaleć. Z gorąca. Ze strachu. Z cierpienia. Z miłości.
Gorąco polecam.
„Słyszę, jak mężczyźni siedzą wokół ogniska i cicho śpiewają, po kolei podchwytując melodię i rytm tak mocny jak krążąca w żyłach krew. Płomienie odbijają się w namiocie na niebiesko i pomarańczowo, tworząc cienie, a wokół unosi się słodki zapach afrykańskiego buszu, palonego drewna, ziemi, potu. Czuję, jak bolą mnie wystające kości, podkładam więc ręce pod biodra. Przysięgam, że nigdy nie opuszczę Afryki”.
Recenzowała Karolina Słup
Aleksandra Fuller
Dziś wieczorem nie schodzimy na psy. Afrykańskie dzieciństwo
Wyd. Czarne