Czyli pływająca Apteka Literacka Jeana Perdu.
Wystarczy, że na chwilę zamknę oczy i myślami znowu jestem w Paryżu. Na prawym brzegu Sekwany, gdzieś na wysokości Pól Elizejskich. Jest lato, a z każdą kolejną minutą upał w metropolii staje się niemożliwym do wytrzymania. Zbliżam się do rzeki, gdzie powietrze jest mniej gęste i mniej lepkie. Czuję na ramionach delikatny, przyjemnie chłodny powiew wiatru. Kamiennymi schodami schodzę na nabrzeże, a w uszach wciąż mam, dobiegający z pobliskiego place de la Concorde, hałas skuterów i samochodowych klaksonów. Zbliżam się do zacumowanych na rzece statków wycieczkowych. Na jednym z nich rozsiadła się już wygodnie grupa Chinek z aparatami fotograficznymi. Na drugim króluje piskliwa grupa Amerykanek w szortach. Mijam je bez słowa i idę dalej. Widzę kolejne statki, barki i łódki. I wreszcie ją dostrzegam. Jest! La Pharmacie Littéraire, czyli pływająca Apteka Literacka Jeana Perdu!
Niepewnie wdrapuję się na cienki jak linijka trap i po chwili jestem już na pokładzie. Wchodzę do środka, gdzie panuje lekki półmrok. Czuję się onieśmielona tak dużą ilością książek. Nie wiem od czego zacząć. Z pomocą przychodzi mi pan Perdu. Przez chwilę przygląda mi się uważnie, jak lekarz który musi zdiagnozować swojego nowego pacjenta. Zadaje też kilka pytań: o mój zawód, jak czuję się rano, o ulubione zwierzę z dzieciństwa, o koszmary z ostatnich lat, o niedawno przeczytane książki. W swoich odpowiedziach staram się być precyzyjna, chociaż wiem, że tak naprawdę wszystko to, co pana Perdu interesuje na mój temat i tak zostanie przez niego wyczytane między słowami. Po chwili lekko chwyta mnie pod łokieć i prowadzi w stronę okna. Zasiadam, a raczej zapadam się w fotelu z podnóżkiem, który stoi obok pianina, a z którego mam wspaniały widok na wieżę Eiffla. Przyglądam się jej w niemym zachwycie, a pan Perdu znika za wysokimi regałami, na których piętrzą się stosy książek. Na kolana wskakuje mi Lindgren, piękna rudo-biała kotka o przyjaznym spojrzeniu, a o moje nogi ociera się Kafka, bury kocur z białą koloratką. Po chwili pojawia się przy mnie pan Perdu ze swoimi szybko działającymi, duchowo-nasercowymi książkowymi specyfikami na lekkie i średnio ciężkie katastrofy uczuciowe. Jest tam Hesse Herman i jego wiersze „Stopnie” – na smutek i odwagę, by zaufać. Jest też Saramago Jose i jego „Miasto ślepców” – na przepracowanie i aby dowiedzieć się, co naprawdę w życiu jest ważne. Zaczynam czytać, a w tym czasie pan Perdu wkrętarką odkręca wielkie śruby przytrzymujące trap, odłącza przewód do pobierania wody pitnej z portu, wyciąga wtyczki z rozgałęźników od skrzynki z prądem i odcumowuje liny, od dwudziestu lat łączące Aptekę Literacką z lądem. Cała na przód! Płyniemy w stronę Prowansji.
Oczyszczająca książka, przy której można płakać ale i można, a nawet należy trochę się pośmiać. Wspaniałe antidotum na rozterki wszelakie, zamknięte w 338 stronach pachnącej lawendą powieści.
Recenzowała Karolina Chłoń
„Lawendowy pokój” – Nina George
Wydawnictwo Otwarte