Świat widziany oczami Danego Gilroy’a nie napawa optymizmem. Zdominowany przez koniunkturalizm, pozbawiony resztek człowieczeństwa, szary i zmierzający ku społecznemu upadkowi. Rzeczywistość, w której słupki oglądalności i liczba zer w czeku zawsze muszą się zgadzać. Wprost przeznaczona tym, dla których kręgosłup moralny to zaledwie zbędna składowa.
W „wolnym strzelcu” to ludzie (a przynajmniej pojedyncze jednostki) stają się ofiarami chorego systemu. Jedną z nich jest główny bohater – Lou Bloom, który nie mogąc znaleźć pracy, decyduje się nagrywać nocne wypadki i zbrodnie, a następnie sprzedawać materiały lokalnej telewizji. Kiedy okazuje się, że idzie mu całkiem nieźle, zatrudnia nawet pracownika. Teraz wystarczy, że dociśnie gaz do dechy i amerykański sen stanie się jedynie kwestią czasu. W filmowym Los Angeles panuje bowiem żelazna, ale bardzo prosta zasada: im więcej „trupów” zostawisz za sobą, tym wyżej zajdziesz.
Gilroy w swoim filmie robi dokładnie to samo co jeszcze kilka tygodni temu Fincher w „Zaginionej dziewczynie”, ale z jedną rożnicą – uderza ze zdwojoną siłą. Przy Lou, Amy Dunne sprawia wrażenie potulnej owieczki, a Jordan Belfort i jego ekipa przypominają dzieci bawiące się w piaskownicy. W „Wolnym strzelcu” media są synonimem możliwie najprymitywniejszych wartości; rządne sukcesu i nastawione wyłącznie na zysk. W tym patologicznym świecie znajdą się jeszcze posiadacze sumienia, ale i oni prędzej czy później będą zmuszeni dokonać wyboru: przejść na ciemną stronę mocy lub wypaść za burtę. W „mieście aniołów” wbrew pozorom, nie ma miejsca dla aniołów.
Reżyser nie ma litości dla widza. Raz za razem bije po głowie i nie pozwala pozostać obojętnym. Pokazuje rzeczywistość, której większość z nas raczej nie chciałaby oglądać. Z drugiej strony, rozpieszcza jak tylko może. Czego tu nie ma? Czarny humor, wartka akcja i efektowne pościgi. Mroczny klimat miasta i przede wszystkim sceny, których odpowiednia dawka napięcia potrafi wcisnąć w fotel. Całość natomiast pozostaje umiejętnie spięta w satyryczny cudzysłów.
Jake Gyllenhaal to absolutny majstersztyk. Jego Lou Bloom to cynik pełną gębą, który nie cofnie się przed niczym aby osiągnąć sukces. To ofiara wyrachowanej i niemoralnej rzeczywistości. Pozbawiona resztek skrupułów postać która budzi odrazę, ale jednocześnie fascynuje. W skrócie – najlepszy czarny charakter jaki można sobie wymarzyć.
W morzu pochwał, małym rozczarowanie pozostaje zakończenie. Trudno zaprzeczyć, że ostatnia scena idealnie komponuje się z ogólną wymową filmu, ale mimo to pozostawia spory niedosyt. Kiedy akcja na dobre się rozwija, reżyser serwuje nam napisy końcowe, a ja opuszczam kinowy fotel w przekonaniu, że fabuły starczyłoby jeszcze na co najmniej 30 minut filmu. W końcu wiadomo nie od dziś, że apetyt rośnie w miarę jedzenia.
Paweł Kaczor