Spektakle wystawiane na deskach Teatru Starego już od pewnego czasu budzą kontrowersje i mieszane uczucia, nie inaczej było w przypadku przedstawienia „Poczet Królów Polskich” otwierającego erę Jana Klaty w roli dyrektora tegoż teatru. Czy słusznie?
Od premiery „Pocztu Królów Polskich” minęło ponad półtorej roku, jeśli weźmiemy pod uwagę ilość wolnych miejsc na widowni tego wieczoru, dojść możemy do wniosku, że sztuka nadal cieszy się sporym powodzeniem. Zwabieni sprzecznymi opiniami, ciekawością lub nadzieją na udany, niedzielny wieczór widzowie tłumnie zasiedli na widowni Sceny Kameralnej.
Hans Frank ostatnim królem Polski? Szaleństwo? Niekoniecznie, zwłaszcza gdy uświadomimy sobie, że to prawda. Jeszcze bardziej abstrakcyjny może wydawać się domniemany fakt, dotyczący nordyckiego pochodzenia Piastów, które potwierdzić miały specjalne badania. Znajdujący się w centralnym miejscu sztuki nazista posiada sporej wielkości ego, a przynajmniej tak został przedstawiony. Z jego ust co rusz wydobywają się wykrzyczane zbitki wyrazów, w przerwie zajmuje się on kręceniem filmu dla potomnych. Efekty śledzić możemy na ekranie przesłaniającym scenę. Ten sposób komunikacji uprawiają z nami aktorzy przez większą część sztuki, od czasu do czasu ekran zostaje zwinięty i przyjdzie nam twarzą w twarz spotkać się z aktorami. Dla niektórych to powód do narzekania, i zarzutów pokroju – zbyt wiele filmu, za mało teatru. Zdarzą się jednak i pokazy sztuki aktorskiej, choćby w postaci monologu Władysława Warneńczyka (Wiktor Loga-Skarczewski) czy ostatecznej walki pomiędzy Frankiem i Jagiełło. Spektakl ukazuje nam drugie, alternatywne twarze naszych władców, niech za przykład posłuży chociażby pierwszy z brzegu Mieszko I (Justyna Wasilewska), który nie może pozbyć się wiary w starych bogów i prosi o ponowny chrzest, którego udziela mu Maryja Królowa Polski (Marta Ojrzyńska) deklarująca formułę chrztu po niemiecku.
Dziejowa misja Hansa Franka toczy się na tle królów powstających z grobów, uznających za cel ratowanie dziedzictwa kultury w postaci arrasów. A może to wcale nie są martwi królowie a zwyczajni konspiratorzy, którzy przybierają imiona władców Polski? Tego nie możemy wykluczyć. Jest to bowiem spektakl wielu przestrzeni, wielu poziomów i z tej przyczyny nie należy on do najłatwiejszych jeśli o interpretację chodzi, ba tu nawet na poziomie analizy istnieje niebezpieczeństwo utknięcia i popełnienia błędu. Zapowiada to już opis sztuki, w którym odnajdziemy słowa – możemy wpaść w sidła znaczeń i symboli, w potrzaski intryg, zdrad i podstępów, w barbarzyńskie ręce narracji i interpretacji – nie inaczej jest z przedstawieniem. Nawet koncentracja nie zdoła nas uchronić od zapytania o powiązanie wątków. W wędrówce po meandrach historii i reżyserskiego zamysłu towarzyszy nam ciągle bijące, słusznych rozmiarów serce, znajdujące się w rogu sali. Czy jest ono metaforą bijącego na Wawelu serca Polski? Bo w końcu gdzie lepiej niż w Krakowie królewskim mieście może smakować ta sztuka?
„Epizod” królewski jest w historii Polski sprawą istotną i choć zazwyczaj się nad nim nie zastanawiamy, Garbaczewski kreśląc swoją wizję żąda od nas niejako abyśmy nie tylko ustosunkowali się do jego dzieła ale i wyrazili zdanie dotyczące tego okresu, który nie był pozbawiony wad, nawet jeśli królowie tak pięknie prezentujący się na obrazach Matejki, które stanowiły dla reżysera punkt wyjścia. Królewski eksperyment, choć niełatwy, stanowi ciekawą gimnastykę dla umysłu, który złakniony prostoty od czasu do czasu pragnie czegoś, co na pierwszy rzut oka pozbawione jest sensu. Panie Garbaczewski, dziękuję za mentalną gimnastykę, podejmuję wyzwanie i proszę o więcej.
Recenzowała: Monika Matura