Dobrej komedii nigdy nie za wiele. Dobrej to znaczy nie tylko pełnej humoru, obfitującej w dobre żarty. Dobrej to znaczy również dobrze obsadzonej. Takiej, w której grający aktorzy idealnie oddają cechy granej postaci, niemal się z nią zlewają.
Bezwstydny Mordecai w reżyserii Davida Koeppa jest prawie dobry. Żarty na poziomie. Humor w normie. No i obsada – prawie dobra. Dlaczego tylko prawie? Gwyneth Paltrow grająca żonę Mordecaia całkiem sprawnie lawiruje między słodką kobietką, a twardą sztuką mającą głowę na karku. Ewan McGregor w roli inspektora policji wypada całkiem przyzwoicie. No i sam Mordecai. Johnny Depp w tej roli jest zarówno dobry jak i kiepski. Jednocześnie śmieszny, ale i przewidywalny. Zbyt podobny do Sparrowa, w którego wcielał się w ostatnim czasie chyba zbyt często. Jego mimika, spojrzenia, zachowanie nie pozwala oderwać się od tego skojarzenia.
Nachodzi mnie refleksja, która dopada odbiorcę zawsze w momencie oglądania filmu z aktorem silnie kojarzonym z jedna postacią. Podobne doczucia mają widzowie oglądając filmy z Adamczykiem, którego papieska rola zdominowała odbiór jego osoby. Czy tak silnie utożsamiany z jedną postacią aktor nie psuje kolejnego dzieła?
Poza tym dominującym odczuciem film jest całkiem dobry. Fabuła oparta na powieści „Nie wymachuj mi tym gnatem” Bonfigliolego bawi, a momentami zaskakuje. Nielegalny handel dziełami sztuki to temat dość znany z wielu ekranizacji – nawet i naszych rodzimych (przywołując „Vinci” Machulskiego) jednak nie został spłaszczony i strywializowany. Duży plus za dobre zdjęcia Floriana Hoffmeistera.
A perypetie tytułowego Mordecaia są równie śmieszne jak jego arystokratyczny wąs. Jaki będzie finał? „- Czy to wszystko dobrze się skończy?” „- Trudno powiedzieć Sir…”. A więc zobaczcie sami!
Marzena Rogozik
Film obejrzałam dzięki uprzejmości Kina ARS