„Humory, melancholia, kapryśność – widać, że serce jeszcze młode”.
Tak w apogeum rozpadu Fani kwituje jej postawę teść. Bo i cóż innego czuć ma Fania, skoro zamiast męskiego romantyka z młodzieńczych fantazji jest Arieh – nieporadny intelektualista, którego egzemplarze wydanej książki wykupuje z księgarni jego przyjaciel, by nie było mu przykro. Jerozolima również nie ta. Miała być jak pustynia zamieniająca się w ogród, a jest taka po 1947 roku: wojna, kolejki po żywność i mieszkanie przekształcone w schron dla wszystkich sąsiadów. Jedyną ostoją Fani jest jej syn – Amos oraz opowiadane mu historie.
„Opowieść o miłości i mroku” jest debiutem reżyserskim Natalie Portman, która zagrała rolę głównej bohaterki – Fani. Scenariusz pisała z przerwami niemal 10 lat. Film jest ekranizacją autobiograficznej powieści Amosa Oza, który obecnie jest uznawany za najwybitniejszego pisarza izraelskiego.
Ekranizacja jest bogatą, poetycką narracją trzech postaci: dziesięcioletniego Amosa wrażliwym okiem obserwującego przemianę, jakiej ulega Fania, dorosłego autora z perspektywy czasu spoglądającego na młodość i enigmatycznej matki przyszłego pisarza, która słowem kreuje świat chłopca
i swój własny. Czynność opowiadania ma więc pierwiastek boski: stwarza rzeczywistość, odmienia ją, nawet przedłuża życie, a przynajmniej czyni je bardziej znośnym.
Żaden kadr melancholijnie kreślonej „Opowieści…” nie pozostaje bez znaczenia. Natalie Portman karmi widza zdjęciami Sławomira Idziaka (tego samego, który współpracował z Kieślowskim), bezbłędnie oddającymi liryzm nieprzerwanie towarzyszący fabule. Bez znaczenia nie pozostają też słowa, ich moc ukazuje nie tylko opowiadająca Fania, ale także Arieh, który wciąż tłumaczy Amosowi etymologię i pokrewieństwo wyrazów. Wokół słowa i obrazu obraca się więc nie tylko widz, ale też sam Amos stający przed wyborem: racjonalizm i opanowanie ojca czy wyobraźnia i emocjonalność matki. W przypadku widza szala niebezpiecznie przechyla się na stronę Fani, trudno bowiem oprzeć się Portman: tajemnicza, niepokojąca, fascynująca jak historie bohaterki.
Można powiedzieć, że reżyserski debiut Natalie Portman to film o młodości wybitnego pisarza, o głębokiej więzi matki i syna albo o narodzinach niepodległego Izraela przedstawionych z perspektywy przeciętnej rodziny. Ale „Opowieść o miłości i mroku” jest tak naprawdę o czymś jeszcze zwyczajniejszym – o każdym człowieku: nieustannych rozczarowaniach wobec rzeczywistości, która rzadko okazuje się być choć w połowie piękna jak ta z wykreowanych w młodości scenariuszy. O powracającym żalu, codziennie dręczącym duszę w imię niewłaściwie dokonanych wyborów, źle obranych ścieżek. O miejscach i ludziach, którzy istnieją tylko w naszych głowach. O tym, jak jeden obraz, jedno słowo, jedno spojrzenie zaważa na naszym dzisiejszym „ja” i jak mały wpływ mamy na to, które to będą słowa, obrazy i spojrzenia, a wyrzeczenie się własnej tożsamości przez nie stworzonej jest praktycznie niemożliwe.
Tytułowe miłość i mrok można by więc bez wahania zamienić na jedno słowo: życie. Na ekranie zobaczymy to należące do Amosa dorastającego pod okiem popadającej w rozpacz matki i nieradzącego sobie ze sobą ojca. Szybko jednak okaże się, że to nasze własne życie, tylko przeniesione przez Portman do Jerozolimy i dużo piękniejsze wizualnie.