W serii „X-Men” zakochałam się od pierwszego obejrzenia. Do dzisiaj moimi faworytami pozostają pierwsze trzy filmowe odsłony tego uniwersum. Nie ukrywam też tego, że Logan to jeden z moich ulubionych bohaterów. Dlatego z wielką ciekawością przystąpiłam do seansu produkcji „Logan: Wolverine”.
W niedalekiej przyszłości mutanci stają się gatunkiem wymarłym, nowi nie rodzą się już od kilku lat, a pozostali ewidentnie się starzeją. Trudno dopatrzyć się w nich również świetności dawnych X-Menów. Logan (Hugh Jackamn) pracuje jako kierowca limuzyny, sporo pije i próbuje zarobić na utrzymanie swoje i schorowanego Charlesa Xaviera (Patrick Stewart), który właściwie nie panuje nad swoją mocą. W trudach codziennego życia pomaga mu Caliban (Stephen Merchant). Ta grupka nie marzy już o ratowaniu świata, a świętym spokoju wyobrażonym jako zamieszkanie na jachcie gdzieś z dala od cywilizacji. Codzienność bohaterów zostaje zakłócona przez pojawienie się tajemniczej kobiety, która oferuje Loganowi duże pieniądze w zamian za przewiezienie jej i jej córki do Dakoty Północnej. Laura (Dafne Keen), bo tak nazywa się wspomniana dziewczynka, nie jest jednak zwykłym człowiekiem i zdecydowanie sporo łączy ją pod tym względem z Loganem. Mniej więcej tak kreśli się rys fabularny opowieści. Dodać należy do tego jeszcze oczywiście złe charaktery, które będą podążały tropem niezwykłego dziecka. Tym razem są to przedstawiciele korporacji – naukowiec i dowódca najemników.
Pierwsze skrzypce w opowieści o Rosomaku gra tym razem trio – Stewart, Keen i Jackman. Patrick Stewart świetnie odnalazł się w roli starzejącego i coraz bardziej niedomagającego mentora, któremu daleko do dawnego dyrektora placówki dla uzdolnionej młodzieży. Dafne Keen w roli utalentowanej podopiecznej Logana wypada bardzo naturalnie. Nie zawiódł także Hugh Jackman, któremu przez 17 lat udało się wykreować postać charakterystyczną i utożsamianą z nim już bezsprzecznie na zawsze. Ciemna strona mocy nie błyszczy może przesadnie, ale spełnia swoje główne zadanie w postaci utrudniania życia protagonistom.
Filmy z marvelowskiego uniwersum zawsze dawały mi mnóstwo radości. Z jednej strony z racji efektów specjalnych cieszących oko, z drugiej z powodu występujących w nim postaci. I chociaż w warstwie fabularnej każdego filmu podskórnie czaił się ludzki strach przed innością, to filmy z tej serii stawiały raczej na warstwę wizualną niż przekaz. Najnowsza produkcja Jamesa Mangolda to jednak zupełnie coś innego i to nie tylko w odniesieniu do trylogii o Rosomaku. Tym razem efekty specjalne ustępują miejsca toczącym się po ziemi głowom oraz sporej ilości krwi. Jednak nie do końca o rozwałkę w tym filmie chodzi, przez cały film przewija się bowiem pewnego rodzaju sentymentalność. To przede wszystkim produkcja o starzeniu się superbohatera, o próbie odnalezienia swojego miejsca w świecie czy odkryciu, że nigdy nie jest za późno. Kiedy już się uratowało świat i nikt o nas nie pamięta, można w końcu zejść z piedestału i odejść w cień, a nadzieja, którą się utraciło może przyjść z najmniej oczywistej strony.
„Logan: Wolverine” chwyta za serce wielokrotnie. To zdecydowanie film, który warto obejrzeć i to nie tylko raz i nie tylko wtedy, kiedy jest się miłośnikiem superbohaterów. Fani kina akcji będą bawili się tu równie dobrze, podobnie jak łaknący dobrze napisanej historii.
Autor recenzji: Monika Matura
Tytuł: Logan: Wolverine
Scenariusz: Michael Green, Scott Frank,James Mangold
Reżyseria: James Mangold
Data premiery: 3 marca 2017 (Polska) 17 lutego 2017 (świat)
Obejrzane dzięki uprzejmości: Cinema City Bonarka