Można biegać, żeby schudnąć. Albo dla zdrowia. Żeby poprawić kondycję. By zapomnieć o swoich problemach – lub właśnie by je w spokoju przepracowywać. By zrzucić z siebie złe emocje. Można z nudów, można dla zabawy, dla towarzystwa, dla konkurencji i wyników. Sébastien Samson przebiegł nowojorski maraton, by go… narysować.
To oczywiście duże uproszczenie, bo też przygoda Samsona z bieganiem rozpoczęła się nie z powodu rysowniczego talentu. Nie zakończyła się też ani wraz z metą w Central Parku, ani wraz z wydaniem Mojego nowojorskiego maratonu. Możliwość udokumentowania swojego wysiłku rysunkami była jednak istotną motywacją dla bohatera, któremu udało się fantastycznie zobrazować godny podziwu triumf woli. Książka to prawdziwa perełka nie tylko dla miłośników tego – jak określa bieganie autor – drobnomieszczańskiego sportu, ale dla wszystkich spragnionych pozytywnych historii o spełnianiu nawet najbardziej szalonych pragnień.
Historia rozpoczyna się na trzy lata przed tytułowym biegiem. Zakrapiany winem wieczór z przyjaciółmi kończy się mocnym postanowieniem startu w najsłynniejszej biegowej imprezie świata. O ile jednak żona i znajomi głównego bohatera biegają właściwie „od zawsze”, dla Sébastiena Samsona przygotowania do nowojorskiego maratonu są dopiero początkiem relacji ze sportem, z którym wcześniej niespecjalnie miał do czynienia. Cóż, jak mawiają, trzeba mierzyć wysoko!
Główny bohater ma wszystkie cechy sprawiające, że od razu zyskuje czytelniczą sympatię. Ma przed sobą cel, który jego samego onieśmiela, a o tym, że plan jest szalony, przypominają mu nieustannie przyjaciele i żona, przy których nawet po swoich początkowych sukcesach i przełamywaniu kolejnych kilometrowych barier, zawsze czuje się „ daleko w tyle”. Dodatkowe przeciwności losu, takie jak astma czy opinia lekarza – „pana naturalnej postawy nie da się pogodzić z bieganiem na długich dystansach” – tylko prowokują do żarliwszego kibicowania Sébastienowi, by udowodnił wszystkim wokoło, że „biegać każdy może”, a on sam nie zasługuje na pokpiwające spojrzenia i naprawdę chce dokonać tego, co wydaje się zupełnie niemożliwe.
Początkowy entuzjazm biegacza szybko zderza się z rzeczywistością, a Sébastien zaczyna zdawać sobie sprawę, że końcowa chwila chwały wymaga od niego prawdziwej lekcji pokory: regularnych wyczerpujących treningów dokumentowanych w sportowym notesiku (w 2008 roku Endomondo dopiero zaczynało swój bieg po miejsce lidera na rynku) czy schowania dumy do kieszeni i pozwolenia bardziej doświadczonej żonie na udzielanie rad i pomoc w przygotowaniach.
Gdy bohater godzi się już z myślą, że nie zdobędzie 200 tysięcy dolarów za zwycięstwo w nowojorskim maratonie, cel ogranicza do ukończenia biegu, a swoje zmagania postanawia przedstawić w formie komiksu. Kupuje w tym celu kamerkę, którą przez cały czas trwania imprezy rejestruje przemierzanie królewskiego dystansu. Efektem jest przezabawny komiks będący laurką wystawioną najbardziej pionowemu z miast, ale i człowiekowi, który mówi „nie” swoim ograniczeniom i słabościom. Razem z Sébastienem przemierzamy więc kolejne dzielnice Nowego Jorku oraz kolejne etapy walki z samym sobą – od początkowej euforii, przez zadowolenie z siebie i dumę (podsycaną spotykanymi na trasie kibicami, którzy łechtają ego biegaczy transparentami w stylu „Runners are sexy”), po moment, w którym wysokie stężenie narcyzmu startujących przechodzi w ból nie do zniesienia. Cały proces wzbogacają zabawne scenki z wnętrza organizmu Sébastiena, trochę przypominające animowany serial pt. Było sobie życie – tam także obserwowaliśmy zamieszanie, jakie w organizmie wywołują różnego rodzaju zmiany, którym poddajemy nasze ciało.
Łatwo się domyślić, że wysiłek zwieńczony jest spektakularnym sukcesem, a nowojorski maraton wcale nie kończy przygody Sébastiena ze sportem. Z książki płynie ładne przesłanie, że niezależnie od tego, czy biegasz po nowojorskim Bronxie czy krakowskich Bronowicach, z biegania możesz czerpać niesamowite korzyści. Dowiedzieć się dużo o sobie, zregenerować organizm, a nawet… poczuć swoje miejsce w kręgu życia. Mój nowojorski maraton ani przez moment nie przypomina jednak tanich motywacyjnych pogadanek, a autor do ostatniej strony zaskakuje i bawi. Jeśli nawet nie uda mu się zachęcić wszystkich do wpisania się na listę startową maratonu, uwiedzie czytelników poczuciem humoru, które sprawia, że do książki wielokrotnie będzie się chciało powracać… tak jak do biegania, które po jakimś czasie staje się już celem samym w sobie.
Maja Skowron
Sébastien Samson, Mój nowojorski maraton, tłum. Paweł Łapiński, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2019.
Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu Marginesy.