Z Małgorzatą Oliwią Sobczak rozmawiamy o jej najnowszej książce pt. „Żółć”.
Leopold Bilski i Anna Górska ku uciesze wielu czytelników wracają do gry. I to z jakim akcentem. Wow. Gratuluję kolejnej świetnej książki! Trzeba przyznać, że duet Oskar Korda i Alicja Grabska mogą poczuć się zagrożeni, jeśli chodzi o najfajniejsze kryminalne pary. Sama nie wiem, którym bohaterom kibicuję bardziej. Bilski dojrzał i zaczął rozumieć, co tak naprawdę jest w życiu ważne. A jak jest u Ciebie? Który duet jest bliższy twojemu sercu?
Chyba nie umiałabym wybrać. Myślę, że gdyby te pary spotkały się w prawdziwym życiu, od razu wszyscy staliby się najlepszymi przyjaciółmi. Oczywiście sporo tych bohaterów dzieli, ale też niezwykle dużo łączy – empatia, wrażliwość na drugiego człowieka, sposób postrzegania świata, no i kategoryczne dążenie do odkrycia prawdy.
W „Żółci” mamy wiele interesujących bohaterek. Między innymi rzeźbiarkę Halszkę Leśniewską oraz trenerkę fitness Laurę Konarską. Porozmawiajmy o nich chwilę. Halszka posiada zdolności synestezyjne. Dzięki czemu widzi ludzkie aury. Myślisz, że to dar czy przekleństwo?
Niemal całe życie myślałam, że bycie innym to przekleństwo. Oczywiście wynikało to z tego, że sama czuję, że pod wieloma względami nie mieszczę się w umownej „normie psychicznej”. Długi czas stanowiło to dla mnie źródło pewnego kompleksu. Przede wszystkim od dziecka byłam strasznie wstydliwa. Jeszcze do niedawna bardzo stresowały mnie wszelkie sytuacje i interakcje społeczne, co oprócz chęci ucieczki, skutkowało objawami somatycznymi, takimi jak palpitacja serca, duszność, czy drżenie rąk. I choć teraz dzięki terapii nie boję się już chorobliwie ludzi i nowych wyzwań, to jednak nadal nie przy każdym czuję się dobrze; nie każdy ma w sobie to coś, co mnie łagodzi od środka i sprawia, że czuję się swobodnie. W jakiś dziwny sposób wyczuwam energię ludzi i przedmiotów, a historia Leopolda z szafą z Wyspy Sobieszewskiej to moja własna. Niepokój osób mi bliskich sprawia, że też od razu czuję niepokój, tak jakbym była połączona z tymi, których kocham, niewidoczną pępowiną. Często żyję w oderwaniu od rzeczywistości, trochę w swojej głowie, nie zwracam uwagi na szczegóły, nie pamiętam twarzy poznawanych ludzi, chyba że dana osoba zrobi na mnie szczególne wrażenie. Często nie wiem, kto się ze mną wita. I też po części jestem synestetyczką. W moim przypadku przejawia się ona odbieraniem pojedynczych bodźców wieloma zmysłami, na przykład kiedy słyszę dźwięk, to od razu go sobie wizualizuję, często myślę obrazami, które potrafią mnie tak bardzo wciągnąć, że zupełnie się wyłączam. Słowa mają dla mnie kształty, kolory, faktury, przykładowo są albo kanciaste, albo obłe. I od dziecka mam radykalny opór przed zjedzeniem określonych produktów spożywczych, co wynika z wyobrażenia ich nieakceptowalnej dla mnie struktury, wyobrażenia, jak zgrzytają pod zębami. Dlatego jak żyję nie wzięłam od ust przykładowo surowej cebuli, czy świeżego pomidora, a zatem ten problem z jedzeniem ma u mnie też jakieś synestezyjne podłoże.
„Dziwak” – to określenie najczęściej występowało w mojej własnej głowie, gdy o sobie myślałam. Teraz wiem, że te wszystkie elementy mojej osobowości mają nazwę: fobia społeczna, wysoka wrażliwość, synestezja, selektywne zaburzenie odżywiania. Nauroatypowość. I to pomogło, bo wyrwało mnie ze swoistej abstrakcyjności i pozwoliło lepiej siebie zrozumieć. Zresztą, to są właśnie te cechy, które w ogromniej mierze przekładają się na moje książkowe światy przedstawione, opierające się przecież na odczuwaniu miedzyzmysłowym. Tym samym, gdyby nie ta moja neuroatypowość moje powieści nie byłoby takie same, a może nigdy nie zaczęłabym pisać? Nigdy nie znalazłabym się w tym miejscu, w którym jestem teraz. Nigdy nie byłabym tak szczęśliwa.
Czy masz w domu jakieś rzeźby? Lubisz tę dziedzinę sztuki?
Rzeźba to dziedzina sztuki, która rzadko kiedy wywołuje u mnie wysokie emocje i estetyczny zachwyt i w zasadzie nie wiem, z czego to wynika. Może dlatego, że mój mózg potrzebuje kontekstu, lubi łączyć kropki, zawsze szuka genezy. Natomiast w wypadku rzeźby ten kontekst najczęściej jest niedopowiedziany, urwany, co niewątpliwie dla innych stanowi właśnie walor. Ale to nie znaczy, że nigdy nie miałam rzeźbiarskich objawień! Kilka lat temu błąkałam się wieczorem po Barcelonie i nagle natknęłam się na wielką trójwymiarową rzeźbę głowy. Była jak ogromny słoń w środku miasta – niesamowicie piękna i zupełnie zaskakująca. Okazało się, że to dzieło hiszpańskiego artysty, Jaume’a Plensa, który zawsze umieszcza swoje rzeźby w przestrzeni publicznej, wystawiając je nie tylko w Hiszpanii, ale też we Francji, Japonii, Anglii, Korei Południowej, Niemczech, Kanadzie, czy USA. Wiele razy okrążałam „Carmen” – bo tak nazywała się rzeźba – i nie mogłam się nią nasycić. Z każdej perspektywy twarz wyglądała inaczej, miała inny wyraz i wydźwięk. To było bardzo intensywne przeżycie. Albo wystawa hiperrealistycznych rzeźb Carole Feuerman, na którą trafiłam zupełnym przypadkiem w Wenecji! Tak, to było coś, co zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Gdy więc po rozmowie z Kasią Jagoszewską, rzeźbiarką mającą zdolność synestezji, z którą konsultowałam tę kwestię, obejrzałam jej prace na Instagramie, od razu wiedziałam, że to zrządzenie losu. Jaskrawożółte rzeźby kobiet wielkości prawdziwego człowieka. Pełne pasji, ale i jakiegoś smutku, dramatu. Poczułam, że muszę inkorporować je do mojej powieści, a tym samym Kasia stała się pierwowzorem postaci Halszki Leśniewskiej z „Żółci”.
W „Żółci” poruszasz bardzo ważny temat przemocy (zarówno fizycznej, jak i psychicznej) wobec kobiet w związkach. Myślę, że warto podkreślić, że przemoc to wciąż bardzo powszechne zjawisko dla wielu kobiet. Jednak zamiatane jest ono nieustannie pod dywan, a wiele kobiet wstydzi się przyznać, że są ofiarami przemocy. Czy Twoim zdaniem warto w takich sytuacjach walczyć o związek, czy jednak najważniejsze jest pamiętanie o sobie i nie ma wtedy innego wyjścia niż zakończenie relacji?
Moim zdaniem od razu trzeba wiać. Przy pierwszym sygnale, po pierwszym razie. Przemocowcy się nie zmieniają, chyba że uświadomią sobie problem, podejmą leczenie i naprawdę będą pracować nad gruntowną przemianą swojej osoby. Ale problem polega na tym, że przemocowcy nigdy nie przyznają się do swoich błędów. Oni zrzucają odpowiedzialność za wszelkie swoje przewinienia na bliskie osoby. Nigdy nie są winni swoich czynów. Do wszystkiego „zmuszają” ich inni. W „Żółci” poruszyłam problematykę bardzo nietypowej formy przemocy, jaką jest umniejszanie. To podstępne, zakamuflowane dewaluowanie, uderzające w psychikę ofiary, która przed długi czas pozostaje nieświadoma, że coś dzieje się nie tak. Bo umniejszacz nie podnosi głosu, nie przeklina, nie stosuje przemocy fizycznej, więc nikt z zewnątrz nigdy by nie powiedział, że umniejszacz krzywdzi swoją partnerkę, czy partnera. Natomiast bardzo konsekwentnie, celowo i świadomie stosuje takie metody, jak krytyka, insynuacja i tłumiony gniew, które przejawiają się między innymi w takich uogólnionych zdaniach, jak: „W ogóle nie myślisz”, „zawsze to samo”, „myliłem się co do ciebie”, „nie wiesz, co dobre”, „nie znasz się na rzeczy”, „jak zwykle zrobiłaś to źle”. A do tego karze wielodniowym milczeniem, trzymając kochającą osobę w ustawicznej niepewności, niszcząc i degradując. A potem znowu jest niby dobrze, niemal jak w bajce, po czym, ni stąd, ni z owąd, bez żadnej jasnej przyczyny, znów następuje zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Takie amplitudy emocji nasz mózg może utożsamiać ze stanem zakochania, ale nie ma nic bardziej mylnego. Od takiej osoby trzeba natychmiast się odciąć, pomimo tego, że chcemy wierzyć, że to wszystko to jakieś jedno wielkie nieporozumienie.
Jedna z par w „Żółci” żyje w otwartym związku. Uważasz, że to synonim swobody i zaufania, czy raczej wyraz niedojrzałości i nieumiejętności osiągnięcia życiowej stabilizacji?
Chyba nie kategoryzowałabym tego w żaden sposób. Każda para ma prawo żyć tak, jak uważa za słuszne. Najważniejsze, by być w tym związku szczęśliwym. Gorzej, gdy każda z osób w relacji widzi te sprawy inaczej. Wtedy to może być kłopotliwe.
Ofiarą w Żółci” jest Błażej Konarski, który prowadził szkołę uwodzenia. Myślisz, że nauka podrywania i kurs uwodzenia to hit czy raczej kit?
Okazuje się, że w tym hicie jest sporo kitu. Szkoły uwodzenia są dziś bardzo popularne, a nauczyciele podrywu stają się wręcz dla niektórych guru. I ta opisana przeze mnie neurolingwistyczna metoda podrywania, oparta na przekonaniu, że wobec kobiet trzeba stosować zdania, w których jednocześnie kryje się komplement, jak i obelga, pojawia się w wielu podręcznikach, na które się natknęłam. Natomiast ja w mojej książce pokazałam ją raczej w formie karykatury. Leopold Bilski bardzo sprawnie pokazuje, że takie podejście nie ma racji bytu. Myślę, że uwodzenia można się nauczyć w takim sensie, w jakim uczy się manier i nabiera pewnej galanterii w zachowaniu. Ale na dłuższą metę nie sposób udawać kogoś, kim się nie jest. I chyba też nikt nie chce być kochany za to, kogo udaje.
Jednemu z bohaterów na pulpicie telefonu wyświetlało się motto: „Jeśli nie wiesz, co robić, zrób wielki odważny krok do przodu”. Podpisujesz się pod tym stwierdzeniem? Masz jakieś swoje ulubione afirmacje?
To dobra afirmacja, szczególnie dla osób, które tak jak ja są nieśmiałe. Wierzę w to, że jak los daje szanse, to trzeba je chwytać, bo inaczej przestanie je zsyłać. Więc gdy wzbiera we mnie ten osobliwy lęk, który każe uciekać, zaciskam zęby i mówię mu: „O nie, nie, nie. Tak nie będzie.” I idę przed siebie – na przekór własnej naturze, a może właśnie zgodnie z nią robię ten odważny krok.
Czytając Twoje książki, można dojść do przekonania, że pająki to Twoje ulubione zwierzęta czy może po prostu dobrze wpasowują się do kryminałów?
Oj, muszę przyznać, że pająki nierzadko wywołują we mnie atawistyczny strach, szczególnie te duże i mięsiste. Więc wzdrygam się i krzyczę z obrzydzenia. I jak jestem sama to łapię za but, albo proszę, by ktoś natychmiast „to” wyniósł. Ale to oczywiście nie stanowi dla mnie żadnej bariery, by nie bawić się tym toposem w książkach. W końcu Sobczak lubi wychodzić naprzeciw swoim lękom (śmiech).
„W końcu każdy musi znaleźć jakiś narkotyk dla siebie”. Prawda czy fałsz? Jeśli prawda – to zdradzisz nam swoje uzależnienie?
Stanem, do którego zawsze dążę w życiu, jest balans, czyli raczej stan przeciwny do tego, które dają uzależnienia. Fakt, że coś mogłoby mnie wziąć w macki i zniewolić, przeraża mnie bardziej niż cokolwiek innego. Więc staram się zachować we wszystkim równowagę – pracę balansuję życiem rodzinnym, spokój płynący z mieszkania na kaszubskiej wsi wypadami do Sopotu, wysiłek psychiczny aktywnością ruchową. Chyba jedyna rzecz, w której nie mam umiaru, to jedzenie spaghetti, ziemniaków i pomidorówki. Tydzień bez tych potraw, to tydzień stracony (śmiech).
Na zakończenie. Nie ukrywasz, że książka, nad którą obecnie pracujesz, to kolejna z serii „Kolorów zła”. Czy wybrałaś już tytuł i czy zdradzisz nam, czego możemy się po niej spodziewać?
No tak, nie ma co ukrywać… piszę kolejny „Kolor zła”. Tytuł oczywiście wybrany, bo bez tego ciężko byłoby odpowiednio barwnie prowadzić narrację. A kiedy się ukaże? To właśnie jest niewiadoma, bo obecnie tyle się dzieje, że musiałam odłożyć na chwilę pisanie. Mój neuroatypowy mózg nie lubi dzielić uwagi. Najlepiej tworzy mi się, gdy mam czystą głowę i nic mnie nie odrywa. Ale na pewno niebawem wrócę do gry, bo już czuję w brzuchu to symptomatyczne gilgotanie. To znak, że wymyślona przeze mnie fabuła kategorycznie chce się opowiedzieć.
Rozmawiała: Anna Joanna Brzezińska
Zdjęcia: Krzysztof Sado Sadowski